Dziesięć lat temu o tej porze przygotowywałem się do swojego kolejnego debiutu jako teatralny producent, manager i autor scenariusza. Po tym, jak spektakularnie wkroczyłem do sekretariatu swojego ówczesnego teatru z wypowiedzeniem i dramatycznym wyznaniem: „odchodzę”, oraz jak miasto Łódź przyznało mi pierwszy grant w ramach konkursu na realizację wydarzeń artystycznych, mój autorski monodram „DIVA SHOW” z marzeń stał się planem.
Wiedziałem tylko, że chcę być wystylizowany na Tinę Turner, że wykorzystam swoje archiwalne projekcje z dzieciństwa w ramach flirtu z własną biografią, żeby nadać owej Divie pewną dwuznaczność i kilka tropów do interpretacji. Znajomi i rodzina pukali się w czoło, widząc pierwsze zajawki prasowe, gdy w peruce uczesanej na grzyb nuklearny, w osiemnastocentymetrowych szpilko-koturnach wykrzywiam twarz, udając ikonę rocka i zapowiadając swoją artystyczną niezależność w ramach własnej Fundacji. „Maćkowiak oszalał, będzie Tiną Turner” – wyczytałem na jakimś forum i nie była to odosobniona opinia, także wśród moich najbliższych. Z rodzicami ograniczyłem w tamtym okresie kontakty, bo dość regularnie wieszczyli moje artystyczne samobójstwo.
Spektakl jednak rodził się w niewiarygodnej atmosferze, wśród wspaniałej grupy ludzi, którzy towarzyszyli nam wtedy, powstał zresztą o tym okresie pełnometrażowy dokument „Projekt Diva”.
Jeśli o jakimkolwiek momencie w życiu teatralnym mogę napisać, że był to czas twórczego uniesienia, to było to właśnie wtedy. „DIVA SHOW” miało swoją premierę w październiku 2013 roku i jest grane do dziś, będąc wciąż naszym największym frekwencyjnym sukcesem. Gdybym chciał opisać miliony anegdot związanych z graniem tego przedstawienia, musiałbym poprosić Beatę o osobny numer LIFE IN. Spektakl stał się fenomenem docenionym przez krytyków, ale przede wszystkim zyskując niesamowite opinie Widzów. Jego uniwersalna tematyka: samotność, poczucie niespełnienia, rozbita rodzina, toksyczne relacje, uzależnienie, depresja połączone ze skrzyżowaniem stand-up’u z psychodramą, atrakcyjnymi multimedialnymi projekcjami, ciągłymi interakcjami z publicznością stworzyły widowisko, które wymyka się etykietkom, a które stwarza między widzami a mną – Divą niesamowitą więź. Bo Diva stała się niezależnym bytem, jest czymś więcej niż kolejną teatralną rolą, jest ambasadorem naszego Teatru, jest platformą do komentowania rzeczywistości. Zyskała swój fanklub, a jego rekordziści zobaczyli ten monodram po kilkadziesiąt razy.
Jestem naprawdę z tego przedstawienia dumny, bo obok ważnej dla mnie Nagrody dla Twórcy Sezonu im L. Schillera, którą odebrałem na scenie Teatru Starego w Krakowie, czy Grand Prix na festiwalu monodramów WROSTJA we Wrocławiu, najważniejszym wyróżnieniem są dla mnie reakcje Widzów. Diva wciąż wygrywa plebiscyty na ulubiony spektakl w naszym repertuarze. W trakcie tej dekady zagraliśmy ją ponad 150 razy, na wielu scenach, towarzyszyła artystycznym festiwalom i zamkniętym eventom. Diva, bo nie Kamil, dostawała miłosne listy, zaproszenia na śluby, imprezy, raz nawet widz w trakcie spektaklu się jej oświadczył.
Czemu te wspominki dziś? Bo oto kolejne marzenie, które snułem po cichu, dzięki dotacji z miasta staje się planem. Z okazji naszego jubileuszu na jesień tego roku zrealizuję drugą część tego spektaklu. „DIVA 2, czyli ciąg dalszy nastąpił” w nowym anturażu, peruce, kostiumie, wśród nowych multimedialnych projekcji opowie swoje losy, ale przede wszystkim znów postara się uderzyć w nasze najskrytsze i najdelikatniejsze struny. Jaka będzie ta Diva, gdy mija właśnie rok od wybuchu wojny w Ukrainie, inflacja dojeżdża zarówno przedsiębiorców, jak i osoby prywatne, wokół coraz więcej depresji, nerwic, załamań. Jak ma pocieszyć? Jak nie zawieść swoich odbiorców? Jak przytulić? Jeszcze nie wiem, siedzę nad pustą kartką i zaskakuje mnie to, o czym chce napisać.
Trzymajcie kciuki, proszę.