Kamil Maćkowiak

Dziaders jubileuszowy

Tak się złożyło, że najbliższe miesiące są dla mnie w dwójnasób jubileuszowe. Dziesięciolecie teatru, które rozpoczęliśmy w sezonie 2023/24 już zaowocowało kilkoma wydarzeniami premium, czyli pierwszą edycją Festiwalu Teatru Kameralnego prezentującego monodramy Krystyny Jandy, Marii Seweryn, Jowity Budnik i Julii Wyszyńskiej oraz pierwszymi pokazami „DIVA 2. Lament Królowej”, o którym mówię więcej w tym numerze w wywiadzie Beaty Sakowskiej.

Drugim jubileuszem jest mój własny, aż zaskakujący dla mnie, że to już, czyli dwudziestopięciolecie pracy artystycznej. Śmieję się, że równolegle z etykietką „nestor”, sam sobie dokładam dziaders, bo moje niezrozumienie otaczającej rzeczywistości postępuje szybciej, niż bym chciał.

W związku z tymi jubileuszami częściej muszę udzielać się promocyjnie, mamy pospektaklowe spotkania z publicznością, więcej wywiadów i powracające pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć, lub raczej boję się odpowiedzieć szczerze, bo minie się to z oczekiwaną tezą.

Dziennikarze lub po prostu interlokutorzy (to słowo, którego nestor używać powinien) chcą poznać, co uważam w sobie za ciekawe, chcą jakiegoś przyznania się do posiadania pierwiastka niezwykłości, pewnie chcąc mi sprawić jubileuszową przyjemność.

Tyle że ja (i przysięgam na wszystko, co dla mnie ważne) niczego takiego w sobie nie diagnozuję. Jestem zwyczajnym chłopakiem w dresach, który prowadzi mieszczański żywot, a fascynujących rzeczy, tematów, biografii dotyka tylko na scenie. Tam mogę być szalony, kontrowersyjny, dziki, fascynujący, tam jest to wpisane w moje zadanie, treść przedstawienia, czy chociażby egotyczną potrzebę uznania. Ale to moja praca.

Jak tylko schodzę ze sceny zakładam swoje przeciętne, kupione w sieciówkach ubrania i śpieszę się do domu, bo dodatkowo jestem totalnym domatorem, dla którego spotkania towarzyskie, bankiety, brylowanie w tłumie jest torturą. Nie lubię być rozpoznawalny poza sceną, w czasach, kiedy już zatraciły się granice między show-biznesem a sztuką, ja wciąż jednak jestem po stronie rozdzielania tych dwóch światów. Nie chodzę na ścianki, nie walczę o followersów, nie żyję dla social mediów.

Nienawidzę też, gdy ktoś tego ode mnie oczekuje i nie rozumie różnicy między byciem artystą, lub nawet prościej – aktorem a celebrytą. Mówię o sobie: robotnik teatralny i, bez kokieterii, to hasło opisuje mnie najlepiej. Piszę, reżyseruję, gram, zarządzam, planuję, to jest moja codzienność i pewnie też spełnienie. Blichtr mnie śmieszy i żenuje, autokreacja męczy, a bycie na dużych imprezach rodzi stany lękowe. Wolę swój dom, „swoich ludzi” i komfort bycia sobą, czyli nieudawania niczego, poza godzinami spędzonymi na sali prób, czy na scenie.

Co więcej, uważam, że moja publiczność to wie i nawet ceni, bo sztuczna autokreacja prędzej czy później, ale zawsze pokaże swoją smutną twarz, gdy opadnie brokat i confetti.

Wiem, że rzeczywistość dziś wpędza nas w gonitwę za pozorem, wrażeniem, sukcesem i udawanym szczęściem, ale kiedy ma się za sobą tyle godzin terapii, co ja naprawdę woli się być szczerze smutnym, niż szczęśliwym na pokaz.

Wyczekuję zatem końca tych jubileuszowych wyzwań, bym znów mógł bez żenady uciekać po przedstawieniu do domu, nie tłumacząc, że sceniczny Kamil, a ten prywatny, jest zupełnie inny – introwertyczny i na maksa nieciekawy towarzysko, chyba że w malutkich podgrupach.

Już się pogodziłem z tym, że nie jest to może pożądane, często nierozumiane, a z pewnością nieatrakcyjne, ale jako nestor i dziaders mogę i liczę, że ci, którzy zechcą, zrozumieją i wybaczą.