Kamil Maćkowiak

CONTROL FREAK

Napiszę Wam szczerze – po wielu latach terapii byłem przekonany, że jestem już dość samoświadomy i nie czeka na mnie jakaś niespodziewana rewelacja na własny temat, której bym nie przeanalizował na sesji, lub w nieustannym i dość męczącym auto-procesie.

Okazuje się jednak, że ostatnie lata napięć związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej w naszej ojczyźnie, dodatkowo zajmującej się kulturą, na domiar wszystkiego- z aspiracjami, kolejne „gongi” od losu w postaci „lokdałnów”, ograniczeń, kolejnych miejskich peregrynacji mojego teatru, aż po szalejącą inflację, przez którą wizyta na przedstawieniu staje się luksusem… To wszystko przygotowało dla mnie pewną wisienkę na torcie, nazwijmy to: moich zaburzeń, której diagnoza  uderzyła mnie z liścia w ciągu ostatnich tygodni.

Bomba zresztą spadła na mnie dość niewinnie, z ust koleżanki-aktorki z obsady, z którą byliśmy na siebie skazani w pracy tej jesieni. Zapytała mnie któregoś dnia na próbie: „Ciebie naprawdę nie męczy ta bezustanna obsesja kontroli wszystkiego?”. Umarłem i zmartwychwstałem w dziesięć sekund…

Depresja, uzależnienie, nawet ataki paniki- wszystko to przerobiłem i oswoiłem, ale ta nowa trufla w moim charakterze, która została tak bezpardonowo odnaleziona naprawdę zmiotła mnie z planszy.

Tym bardziej, że niczym w bajce „Zaczarowany ołówek” (sorry, nie znam odpowiednika dla młodszych czytelników) ta diagnostyczna eureka sekundę popukała mi w głowę i nagle wszystko się ułożyło.

W ciągu ostatnich lat permanentnej walki o przetrwanie firmy, utrzymanie wiary w sens tej donkiszoterii, co ważniejsze utrzymanie siebie po „jasnej stronie mocy”, bo w chwilach zwątpienia korowód demonów przypominał mi różne autodestrukcyjne pomysły, mój mózg znalazł sobie alternatywę: potrzebę kontroli tego, na co jeszcze mogę mieć wpływ.

Oprócz dość oczywistego wątku zarządzania w teatrze, sprawdzania każdej sprawy, każdego rekwizytu, doskonalenia procesów,  kontrolowania tego nawet podczas grania spektaklu (oo, wyłączył się jeden reflektor, klima za bardzo chłodzi, pan w 3 rzędzie cały czas coś sprawdza w komórce) doszły fajerwerki w postaci organizowania życia najbliższym oraz obsesyjna potrzeba sprzątania… Chyba w reakcji na bezsilność wobec chaosu na zewnątrz moje mieszkanie stało się psychodeliczną fantazją Marthy Stewart, w której sen z powiek spędzała mi dwucentymetrowa rysa na idealnym parkiecie…

Piszę Wam to, bo jeszcze dekadę  temu spałem w barłogu, sprzątanie chałupy zajmowało mi kwadrans, a moje życie było festiwalem odwołanych spotkań i zawalonych spraw.

I choć ta drastyczna zmiana w sobie ma wiele plusów, to ciągłe napięcie i nieumiejętność resetu, takiego prawdziwego odpoczynku od zadań, ulepszeń, kolejnych pomysłów i rozwiązywania problemów stała się wykańczająca.

Dlatego w tym roku grudzień, święta, dziesięć dni wolnych od grania, perspektywa czasu w gronie tych, którzy moje wszystkie nerwice tolerują cieszą bardziej niż kiedykolwiek.

Odpocząć, nic nie robić, snuć się bez celu, oglądać łzawe świąteczne filmiki, żreć na umór- wszystko sobie już bardzo precyzyjnie zaplanowałem.

A Wam, kochani, spokojnych Świąt, bez nerwic i kompulsji.