Kamil Maćkowiak

Masochizm świąteczny

Z jednej strony naoglądałem się Disney’owskich produkcji ze sztucznym śniegiem, szczęśliwą wielopokoleniową rodziną, skwierczącym drewnem w kominku i choinką pod sam sufit, naiwnie licząc na podobne „merykrismasowe” uniesienia, z drugiej te realne wspomnienia są mniej cukierkowe i naznaczone jakąś totalną presją: żeby było fajnie, ładnie, dużo, miło, familijnie, etc. …

Z dzieciństwa pamiętam głównie zmęczenie: Mamy, Babci, Cioć – tyrających w kuchni do nocy, stanie w kolejkach, nawet jak już PRL odszedł w niepamięć i na każdym osiedlu był supermarket, to zdobycie karpia zajmowało godzinę i nawet „Jingle Bells” ze sklepowych głośników w piętnastej wersji z rzędu nie poprawiało nastroju.

No właśnie, ciągle to jedzenie, żeby było jasne lubię jeść, ba uwielbiam i jak mówiła moja ciocia z Podlasia „oj chłopaku źryć to ty umisz”. Faktycznie umiem, ale święta stawały się jakimś totalnym, makabrycznym maratonem. Kolacja wigilijna przechodziła w orgię ciast, po pasterce trzeba było jeszcze coś dojeść na dobry sen (15 pierogów ze śledziami w śmietanie i kawałek karpia, góra trzy).

Od rana wszystko zaczynało się od początku wpędzając współtowarzyszy w coraz większą apatię na granicy intelektualnej śpiączki. I tak do wyczerpania zapasów, czyli gdzieś do 29 grudnia… Brrrr.

Kolejna presja, oprócz towarzyskiego funkcjonowania w rodzinie (mnie ratował fakt, że jesteśmy niezbyt liczni) to utrafienie z prezentem, który będzie albo przydatny, albo chociaż zabawny, a na dzień przed Wigilią liczyło się to, żeby był jakikolwiek, więc padało na pierwszy, mniej zaludniony w galerii sklep. Pamiętam też presję, by omijać rodzinne rafy, góry lodowe, czy inne niebezpieczne zaułki, bo gdy wkraczały nalewki i niejeden „wujek Janusz” dostawał zastrzyku adrenaliny, zawsze były jakieś spięcia w podgrupach, wypominanie kłótni sprzed 20 lat czy spadków, w których ktoś dostał o dwa obrusy więcej.

Pamiętam też słynny już w rodzinnych legendach „wykon” mojej Mamy, gdy skrytykowałem smak jej pierogów z grzybami (na etapie finalizacji produkcji) i wszystkie spektakularnie wylądowały w koszu! Tak, temperament mam zdecydowanie po Niej.

Ale to było jeszcze, gdy byłem dzieciakiem, potem poprzeczka się podniosła, bo przyszła moja kolej na organizowanie świątecznych spotkań i zrozumiałem wszystko: zmęczenie Mamy, nalewkową brawurę sfrustrowanych wujków i tę krzyczącą w głowie myśl „niech oni już pojadą, albo wyskoczę z okna”. Wracając do ambiwalencji… to mimo wszystko, wciąż mam siłę, a może masochistyczną potrzebę gonienia króliczka.

W trakcie kolejnego bardzo intensywnego okresu w życiu, gdy nasz teatr zmienia swoją siedzibę, a ja sam przeprowadzam się (choć tylko o kilometr) do nowego mieszkania, postanowiłem oto znów zorganizować Święta u siebie i połączyć je z „parapetówą”. Co oznacza bonusik w postaci kolejnej presji, zdążyć z remontem. I przeprowadzką, i poremontowym sprzątaniem, a w międzyczasie

Dlatego Wam, drodzy Czytelnicy, życzę więcej rozsądku w planowaniu tych kilku grudniowych dni i minimum presji. I żebyście spędzili fajny, rodzinny czas omijając familijne „lodowce”. I niech ten nowy rok pozwoli nam wreszcie odetchnąć.