Kultura

Diva 2 nie bierze jeńców!

Diva 2 nie bierze jeńców!

Diva 2 wodzi publiczność za nos, prowokuje, obśmiewa, kokietuje, wzrusza. Niezmiennie odkrywa to, co w nas wstydliwe, zepchnięte w podświadomość, ale terapeutycznie ważne, by czasem się z tym zmierzyć i przytulić. O swoim najnowszym spektaklu Diva 2. Lament królowej opowiada Kamil Maćkowiak, który od dziesięciu lat prowadzi w Łodzi własny teatr.

 

Diva 2. Lament królowej już na scenie. Skąd wziął się pomysł na drugą część kultowego monodramu Diva Show?

Dojrzewałem do niego kilka lat, czułem, że Diva wymaga pewnego dopowiedzenia. Narosło wokół niej wiele wyobrażeń, że jest osobistą spowiedzią, a ja chciałem to w formie drugiej części zdementować i w pewien sposób domknąć. Poza tym sama postać Divy stała się swoistym medium, ambasadorką naszego Teatru i komentatorką otaczającej rzeczywistości, a tematów do komentowania, przez ostatnią dekadę, niezaprzeczalnie przybyło.

Odnosiłam wrażenie, że spektakl bardziej osadzony w konwencji stand-upu, jakim jest Diva Show, stanowi pewną zamkniętą całość. Czy tak jest w rzeczywistości i Diva 2 tylko z nazwy jest jej kontynuacją?

Ten spektakl jest podzielony na dwie części. Pierwsza faktycznie jest stand-up’owa, należy do Divy, jest dynamiczna, atrakcyjna i bardzo interakcyjna. Diva lubi kontakt z publicznością, więc bez tej wzajemnej zabawy, show byłoby uboższe. Natomiast w drugiej części, po przerwie, proponuję widzom już zupełnie inny klimat, robi się intymnie. Z pewnością jest niezależnym spektaklem, ale więcej aluzji wyłapią ci widzowie, którzy widzieli pierwszą część.

fot. Marta Zając-Krysiak
Pierwszy spektakl powstał dziesięć lat temu i był pierwszym wstawianym przez Fundację Kamila Maćkowiaka, która dziś nazywa się Teatrem Kamila Maćkowiaka. Pisałeś niedawno w felietonie na naszych łamach, że był to niesamowity moment, czas twórczego uniesienia. Jakie emocje towarzyszyły przy pracy nad Diva 2?

Przede wszystkim presja zmierzenia się z legendą pierwszej części. Miałem świadomość, że Diva Show to nasz flagowy spektakl, który jest w repertuarze od samego debiutu Teatru. Nagrodzony na festiwalach i przede wszystkim przez publiczność, bo tych prawie 200 spektakli zawsze było granych przy nadkompletach. Dlatego ta świadomość i oczekiwania czym będzie druga część, czy nie będzie gorsza, etc., towarzyszyły mi każdego dnia. Ale ja się nie ścigam sam ze sobą, to byłoby bezcelowe, znalazłem pomysł i przede wszystkim powód, żeby do postaci Divy po dekadzie wrócić, nadać jej inną formę zewnętrzną, opowiedzieć o zmianach, które wokół nas zaszły, a których Diva nie rozumie. Dzięki ironii tej postaci mogę punktować otaczającą nas obłudę, fejk, przebodźcowanie związane z coraz szybszym tempem życia i zdiagnozować długotrwałe konsekwencje, które nas wszystkich obciążają. Dla mnie to przedstawienie to również hołd oddany matkom, a przede wszystkim tej najważniejszej dla mnie, czyli mojej.

Grasz, napisałeś scenariusz i na dodatek reżyserujesz tę sztukę. Kilka ról miesza się w jednej osobie. Jak udaje Ci się nad tym wszystkim zapanować?

Scenariusz napisałem w trzy wieczory, jak zwykle dlatego, że gonił mnie deadline, ale tego redakcji LIFE IN nie muszę opowiadać, bo z moimi felietonami jest tak samo. Pisząc jednak miałem od razu w głowie pomysł, jak chcę to opowiedzieć, jakie emocje publiczności wywołać. Zatem scenarzysta-reżyser-aktor w jednym żyli w harmonijnej współpracy. Jak zwykle problem stanowił we mnie producent, który chciał ciąć koszty, a wiedziałem, że druga część musi być bardziej spektakularna w wizualnej oprawie, Diva zresztą sama mówi „skromnie już było”, a to wymagało, by producent zaakceptował rosnące koszty.

fot. Marta Zając-Krysiak
Czym zaskakuje nas Diva 2? Niektórzy twierdzą, że nie brakuje odniesień do Twojego osobistego życia. Czy tak jest w rzeczywistości?

Tak, osobista jest druga część spektaklu, a mówiąc wprost jest autobiograficzna. Natomiast zaskakujący jest też pierwszy akt. Projekcje multimedialne, które są zrealizowane z dużo większym rozmachem niż poprzednio, niesamowite kostiumy projektu Waldemara Zawodzińskiego wykonane przez Konrada Zycha, scenografia, ale przede wszystkim akcja, która serwuje widzom jeszcze większy emocjonalny rollercoaster, niż w pierwszej części. Diva nie bierze jeńców i wodzi publiczność za nos, prowokuje, obśmiewa, kokietuje, wzrusza. Niezmiennie odkrywa to, co w nas wstydliwe, zepchnięte w podświadomość, ale terapeutycznie ważne, by czasem się z tym zmierzyć i przytulić.

W zapowiedzi spektaklu przeczytałam, że opowiadasz w nim o tym, z czym łączy się kryzys dorosłości i radzenia sobie z aktualną rzeczywistością, którą zdominowały lajki, walka o poklask, o blichtr. Jak Ty odnajdujesz się w tej rzeczywistości?

To, co napisałem w scenariuszu spektaklu to w dużej mierze moja optyka. Coraz częściej myślę o ucieczce, spokoju, zwolnieniu tempa, ale przede wszystkim o komforcie swojego życia, nawet nie tyle materialnym, co psychicznym. Chcę żyć w swojej bańce, która z blichtrem nie ma nic wspólnego, ale tu mogę tylko zaprosić czytelników do swojego najnowszego felietonu na ostatnich stronach LIFE IN, bo jest właśnie o tym.

Wiem, że scenariusz powstawał dość długo. Wynikało to, z obaw, że Diva 2 może już tak nie zaskakiwać, nie wywoływać tak skrajnych emocji? A może przyczyną było zbyt dużo obowiązków i zbyt mało czasu na tworzenie?

Moja prokrastynacja w przypadku autorskich, jednoosobowych projektów jest spektakularna, choć muszę jedną rzecz przyznać, że przynajmniej uczciwie robiłem tak zwaną „drabinkę” scenariusza i pozbierałem wątki. Dla mnie największym zaskoczeniem był moment przejścia z mojej sofy, na której powstawał spektakl, bo próby z moją asystentką Anią, nauka tekstu, etc. odbywały się właśnie w domu, na scenę, gdzie w trzy dni musiałem połączyć wszystkie elementy, stworzyć to widowisko i zagrać dla publiczności pierwsze pokazy.

fot. Marta Zając-Krysiak
Chciałabym jeszcze zapytać skąd pomysł na tak zaskakujące kostiumy? Trzeba przyznać, że poprzedniczka była dużo skromniejsza.

Diva mówi, że z wiekiem nabiera rozmachu. Dla mnie to przede wszystkim zabawa z konwencją zresztą tytułowa Królowa wymaga szczególnej oprawy. Największym problemem jest peruka. Jest gigantyczna, robi efekt „wow”, ale półtorej godziny moich pląsów, emocji, a nawet tańca erotycznego Divy w tym potworze na głowie jest wyzwaniem.

Czy Diva 2 sprawiła, że już nigdy na scenę nie powróci Diva Show? Czy pożegnałeś się już z tym kultowym monodramem?

Wprost przeciwnie. To Diva 2 jest projektem zamkniętym, granym jubileuszowo tylko przez najbliższy rok. Potem wróci pierwsza część do repertuaru Teatru, a dwójka zostanie już tylko wspomnieniem… A nawiązując jeszcze do peruki, to moja głowa bardzo na ten moment czeka. (śmiech)

Teatr Kamila Maćkowiaka świętuje właśnie dziesiąte urodziny, chciałbym Cię zatem namówić na małe podsumowanie, jeśli się oczywiście zgodzisz. I chciałabym dla odmiany pomówić tylko o tych dobrych rzeczach. Co uważasz za swój największy sukces w tym czasie?

Ten Teatr jest wspólnym sukcesem wszystkich, którzy z nami przez te lata współpracowali i przede wszystkim tych, którzy tworzą go nadal. Jako szef nie jestem mistrzem dawania pozytywnego feedbacku, wciąż muszę nad tym pracować, by nie punktować tylko niedociągnięć, ale widzieć to, co nam się udaje, dlatego cieszy mnie Twoje pytanie.
Dla mnie tym sukcesem są właśnie ludzie, oddani, pracowici, którzy muszą w tak kameralnej ekipie tworzyć repertuarowy teatr, który dziś nie musi mieć już żadnych kompleksów. Niewątpliwie tym największym sukcesem jest jednak publiczność, niezmiennie pełne sale, niezależnie, w którym miejscu w Łodzi aktualnie mamy siedzibę. Bo choć jesteśmy teatrem bez swojego budynku mamy to, co najważniejsze: entuzjastyczną, niezwykłą publiczność, z którą mamy coraz silniejszą więź. Dlatego właśnie jubileuszowym hasłem jest „Teatr Fajnych Łodzian”.

fot. Marta Zając-Krysiak
Czego możemy życzyć Kamilowi Maćkowiakowi w nadchodzącym roku?

Przede wszystkim, bym radził sobie z lękiem o przyszłość naszego Teatru, ze zwątpieniem. Jesteśmy coraz bardziej liczącym się miejscem na kulturalnej mapie Łodzi, tworzymy już nie tylko własne spektakle, ale i autorski Festiwal Teatru Kameralnego, którego gwiazdą jest Krystyna Janda. To wszystko wymaga funduszy, dotacji, sponsorów, więc i tego chciałbym życzyć i sobie i Teatrowi Kamila Maćkowiaka.

W takim razie teraz poproszę o życzenia dla naszych Czytelników.

Czytelnikom życzę dużo dobrej energii, zdrowia i umiejętności znalezienia chwili wolnego czasu dla siebie i swoich najbliższych.

Rozmawiała: Beata Sakowska
Zdjęcia: Marta Zając-Krysiak