Podróże

Z wizytą u nomadów

Z wizytą u nomadów

Trochę przypadkiem, zmęczona trwającą już trzy miesiące podróżą, wraz z koleżankami trafiłam do Mongolii. Ten przypadek zamienił się jednak w prawdziwy powiew świeżości. Póki Mongolia nie przeistoczyła się jeszcze w kolejny turystyczny zakątek, a ludzie są autentyczni, ten kraj jest absolutną perełką na mapie Azji.


Ze stolicy Mongolii, Ułan Bator pomknęłyśmy autostradą rozdzielającą pustkę od pustki, do oddalonej o ponad sto kilometrów buddyjskiej świątyni medytacyjnej. Samochodem dotarłyśmy do małej osady, gdzieś u podnóża góry. Milczący nomad wsadził nas na trzy łaciate konie i powiódł za sobą w kierunku świątyni. Według zwyczaju obeszłyśmy budynek, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, kręcąc przy tym młynkami modlitewnymi. Pod względem wyznania, w Mongolii przeważa buddyzm tybetański, dlatego po wejściu do środka, prócz nieskończonej ferii barw, ujrzałyśmy całe szafy wypełnione księgami zapisanymi w języku tybetańskim oraz wymarłym języku starożytnych Indii – sanskrycie.

Chwilę później „podziwiałyśmy” największy na świecie, trzydziestometrowy pomnik jeźdźca – przedstawiający Czyngis-chana. Jednak ani świątynia, ani wątpliwej urody statua nie były celem naszej wyprawy. Chciałyśmy dotrzeć do nomadzkiej jurty. I po dość ekscytującej podróży przez nieprzyjazny step, w końcu pod niewielką ośnieżoną górą ujrzałyśmy tak naprawdę całe gospodarstwo składające się z dwóch tradycyjnych jurt, zagrody dla zwierząt oraz oddalonej o kilkadziesiąt metrów, spartańskiej toalety.

Pani domu powitała nas miską koziego mleka, a gospodarz zaproponował kolejną, drugą tego dnia konną przejażdżkę. Szczerze mówiąc po całym dniu wrażeń ani my, ani nastoletni syn gospodarzy, ani nawet konie nie miały ochoty na tę wyprawę. Po pół godziny młody nomad w końcu zlitował się nad trzema zziębniętymi dziewczynami i zawrócił konie. Kiedy weszłyśmy do namiotu, natychmiast podano nam twarde jak kamień ciastko, miskę koziego sera oraz soloną herbatę z mlekiem, a następnie niezwykle esencjonalną i mięsną zupę z makaronem. Na koniec gospodyni zwróciła się do nie wiedzieć czemu, jedynej wegetarianki w naszym towarzystwie i zaproponowała trochę tłustego sadełka wprost z ciała jakiegoś małego zwierzątka. Ta, zielona na twarzy, nie chcą urazić kobiety, zanurzyła palce w białym tłuszczu i włożyła do ust. Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz kucharki, która powiedziała kilka niezrozumiałych słów. Jak się okazało była bardzo szczęśliwa, bo nikt dotychczas nie zjadł jej jedzenia…

Noc spędziłyśmy w jurcie dla gości. Z samego rana po raz kolejny napiłyśmy się tłustego rosołku, po czym zapakowałyśmy rzeczy do samochodu. Nasza gospodyni ubrana w tradycyjny mongolski strój wyszła z jurty z miską mleka i oblała nim koła naszego auta. Odjeżdżając widziałam jeszcze jak za pomocą łyżki wyrzuca w niebo krople mleka, co miało zapewnić nam bezpieczną drogę i pomyślność.

Alicja Minich