Polecamy

Zmieńmy świat wokół siebie na lepszy

Zmieńmy świat wokół siebie na lepszy

Cenię sobie sprawstwo. Poczucie, że mam na coś wpływ, daje mi energię do pracy. Chcę widzieć jej efekt. A to jest do zrobienia na lokalnym szczeblu. Chciałabym działać w łódzkiej radzie miejskiej – mówi ELŻBIETA ŻURAW, polityczka, społeczniczka, matka adopcyjna, kobieta, która ciągle szuka nowych wyzwań.

 

Jesteśmy bardzo spolaryzowanym społeczeństwem i trudno przekonać jednych do racji drugich. Rozmawia pani z przyjaciółmi na tematy polityczne, czy raczej ich unika?

Nie można uciec od polityki. Jeśli komuś się wydaje, że polityka nie wpływa na jego życie, ponieważ się nią nie interesuje, to tkwi w błędzie. Polityka to nie są awantury posłów w studiu telewizyjnym, tylko realne decyzje, które mogą prowadzić do poprawy jakości życia obywateli, ale mogą też prowadzić do wzrostu inflacji, do zatrucia Odry, do problemów energetycznych, albo do ograniczania wolności osobistych. I niech ktoś teraz powie, że go to nie dotyczy…

Jak pani postrzega obecnych polityków? Może czas na jakąś radykalną zmianę na naszej scenie politycznej? Może potrzebna jest zupełnie nowa krew?

To nie jest kwestia świeżości krwi, tylko wartości, jakie reprezentują politycy i oczekiwań, jakie mają wyborcy. W ciągu ostatnich dwudziestu lat bardzo zmieniła się debata publiczna, stała się zdecydowanie brutalniejsza i operuje na fake newsach. To nie oznacza, że politycy są złymi ludźmi i pożądają władzy dla samej władzy. Przynajmniej nie wszyscy. Wszyscy za to szukają swoich ścieżek na dotarcie do świadomości wyborcy. Najłatwiej to zrobić, odwołując się do emocji i szczując na przeciwników politycznych. I tylko od indywidualnych wartości polityka zależy, jak daleko się posunie. Trzeba pamiętać, że w sejmie zasiada 460 posłów. Żaden człowiek nie spamięta ich wszystkich. Więc nawet najwięksi ideowcy, którzy chcą zmieniać świat, muszą zrobić coś, żeby z tej masy się wyróżnić. Dodajmy do tego polityków lokalnych i takie osoby, jak ja, aspirujące. Ale jestem daleka od rozliczania wyborców za to, na jakiej podstawie stawiają krzyżyk na karcie do głosowania. Trudno wymagać, żeby byli w stanie prześledzić działalność wszystkich polityków. Większe pretensje można mieć do mediów, za dobór gości w programach publicystycznych, ale tu też rozumiem, że chodzi o oglądalność. Wiem jedno, że nie będę wykorzystywała nigdy agresywnego języka. Mam czterdzieści lat. Jestem w pełni ukształtowanym i dojrzałym człowiekiem. Weszłam do polityki z sercem wypchanym ideami, ale też z doświadczeniem życiowym i rozsądkiem. Zdaję sobie sprawę, że samotny Don Kichot nie wygra z wiatrakami, że trzeba budować szerokie poparcie dla tematów, o które się walczy. A czasem iść na kompromisy z różnymi środowiskami. Przy narracji wykluczającej i antagonizującej, trudno jest potem wytłumaczyć wyborcom, dlaczego Lewica głosuje za KPO – co jest obiektywnie dobre dla Polski – ale jednocześnie jest podniesieniem ręki razem z PiS-em. Z tym samym PiS-em, który jest przez Lewicę krytykowany za sposób sprawowania władzy.

A jacy są politycy?

Różni, tak jak różni są ludzie. Są tacy, którzy bardzo ciężko pracują, mają wiedzę, wczytują się w głosowane ustawy, angażują w komisje i korzystają z doradztwa ekspertów. Są oczywiście i tacy, którzy skupiają się na marketingu własnym, albo nawet tego nie robią i siedzą tylko w sejmowej ławie, żeby na czas podnieść rękę i nacisnąć przycisk. Takich polityków oceniam najgorzej. Minimum charyzmy i poczucie misji do zrealizowania jest w moim odczuciu podstawą w działalności politycznej.

Dlaczego kobieta sukcesu, bo tak panią postrzegam, zdecydowała się na wejście do świata polityki?

Sukces można różnie definiować. Prawdziwym sukcesem jest szczęśliwe, zaangażowane życie. Ale zakładam, że ma pani na myśli moją karierę zawodową. Tymczasem do polityki pchnęło mnie życie poza zawodowe. Przez kilkanaście lat byłam wolontariuszką w domu dziecka, potem rodziną zastępczą i mamą adopcyjną. W międzyczasie pojawiła się idea likwidacji dużych domów dziecka, a potem ustawa nakazująca umieszczanie dzieci poniżej dziesiątego roku życia w rodzinach. To nie zadziałało, a było obiektywnie dobre i potrzebne. Zaczęłam szukać powodów. Okazuje się, że ustawa ustawą, a nowe domy dziecka, przecinanie wstęg, możliwość zatrudniania personelu jest ważniejsza w niektórych, zwłaszcza małych ośrodkach. To był pierwszy moment, w którym poczułam bezsilność. Następny raz poczułam takie rozczarowanie, gdy PiS zaczął rozmontowywać Trybunał Konstytucyjny. Nie przeszkadzało mi, że wygrali wybory, takie jest prawo demokracji, raz rządzą jedni, w kolejnych latach drudzy. Wierzyłam w procedury i prawo. Nie spodziewałam się, że wywrócą nam kraj do góry nogami. Wulgarne przejęcie Trybunału Konstytucyjnego wywołało u mnie złość i zaburzyło moje poczucie bezpieczeństwa. Uświadomiłam sobie, że skoro można rozmontować tak ważną instytucję, to można wszystko. Nie ma granic. Są tylko decyzje Kaczyńskiego. Nie chciałam czuć tej bezsilności. Zaczęłam szukać środowiska, które myśli, jak ja i chce powalczyć o to samo. Chodziłam na protesty, angażowałam się w lokalne akcje, poznawałam ludzi i w końcu trafiłam na Anitę Sowińską i Roberta Biedronia.

I związała się pani z Wiosną, która obecnie jest częścią Nowej Lewicy? Dlaczego właśnie z tym ugrupowaniem? Nie myślała pani o stworzeniu nowego?

Wiosna była czymś nowym i świeżym. Cały program stworzono w oparciu o skoncentrowanie na człowieku, jakości jego życia, szacunku dla jego wolności. My pierwsi powiedzieliśmy, że mamy prawo do czystego powietrza i chcemy odejść od węgla do 2035 roku. Inne siły polityczne się śmiały. Dziś próbują przebijać ten postulat. To my mówiliśmy o emeryturze minimalnej. My mówiliśmy o traktowaniu kościelnych hierarchów jak innych obywateli, o rozdziale kościoła od państwa. Mówiliśmy też, że silna Polska to Polska w Unii i to długo przed wojną w Ukrainie. A przystąpienie Wiosny do projektu Nowa Lewica bardzo sobie chwalę.

Dlaczego?

Bo razem znaleźliśmy złoty środek pomiędzy wiosennym aktywizmem, energią i potrzebą działania, a sformalizowanym, acz nieustępliwym przebijaniem się przez meandry machiny administracyjnej i politycznej, w czym koledzy z SLD są świetni. Tworzymy świetny team do zadań specjalnych. Wystarczy rzucić okiem na statystyki obrazujące pracę w sejmie. Złożyliśmy najwięcej projektów ustaw ze wszystkich partii opozycyjnych, nasi posłowie są aktywni, składamy interpelacje, współpracujemy z NGO-sami, aktywistami, społecznikami. Każdy działacz jest zaangażowany. Nie tylko posłowie.

O polityce dużo dyskutowało się w rodzinnym domu?

O polityce nie, ale o wartościach, owszem. Mój tata był pedagogiem i to z tych najlepszych. Był uważny na innych ludzi. W każdym widział coś dobrego i przede wszystkim uważał, że każdy ma prawo żyć jak chce, dopóki nie krzywdzi innych. W naszym domu bywały różne osoby. Można powiedzieć, że prowadziliśmy dom otwarty. Staram się, by mój też taki był. Przyjmowałam uciekinierów z Białorusi, usamodzielniałam młodych ludzi, którzy wychodzili z domów dziecka, wykarmiłam obiadami część bałuckich dzieciaków. To wyniosłam z domu: otwartość na drugiego człowieka. W moim domu ważne były zwierzęta. Psy i koty uznawaliśmy za domowników. Ratowaliśmy ranne ptaki i wiewiórki. Wszystko, co żyje, ma prawa. Bardzo się boję pająków, ale nawet ich nie zabijam. Proszę dzieci, żeby wyniosły je na dwór.

Polityka, jakiego szczebla najbardziej panią interesuje?

Wspominałam już, że cenię sobie sprawstwo. Poczucie, że mam na coś wpływ, daje mi energię do pracy. Chcę widzieć jej efekt. A to jest do zrobienia na lokalnym szczeblu. Chciałabym działać w łódzkiej radzie miejskiej.

Proszę powiedzieć, co chciałaby pani osiągnąć poprzez swoje działania? Co zmienić, co naprawić, co stworzyć?

Chciałbym się skupić na sprawach, które są mi szczególnie bliskie – rodzicielstwie zastępczym, komunikacji miejskiej i ekologii. We wszystkich tych obszarach jest sporo do zrobienia. O rodzicielstwie zastępczym sporo się mówi. Robi się piękne kampanie promocyjne. Wymyśla się zachęty, najczęściej materialne. To wszystko jest potrzebne, ale nie jest wystarczające. Wynika trochę z myślenia, że jak się gdzieś dosypie pieniędzy, to problem się rozwiąże. Tymczasem ciągle borykamy się z brakiem rodzin zastępczych. Niezbędne jest zrozumienie, z czym borykają się takie rodziny i dopiero wówczas podjęcie odpowiednich kroków zarówno na szczeblu rządowym, jak i samorządowym. Po pierwsze konieczna jest zmiana umów w oparciu, o które takie rodziny funkcjonują. Proszę sobie wyobrazić, że zawodowe rodziny zastępcze, funkcjonują w oparciu o „śmieciówki”, zwykle za minimalną stawkę ustawową. Do tego możliwość podejmowania pracy poza rodziną jest zależna od zgody urzędników, nawet jeśli w rodzinie są wyłącznie dzieci szkolne. Ustawowo trzeba zmienić formę zatrudnienia z umów zlecenia na umowę o pracę, gwarantując tym rodzinom godziwe świadczenia i emeryturę. W gestii samorządu jest wspieranie kandydatów na rodziny w przechodzeniu przez formalności oraz wspieranie działających rodzin w ich codziennych zadaniach. Podstawowa sprawa, to współpraca z sądami w regulowaniu sytuacji prawnej. Miesiącami ciągną się sprawy w sądach o pozbawienie praw rodzicielskich. Gdyby takie decyzje były podejmowane szybko, dzieci trafiałyby do rodzin adopcyjnych, przez co byłoby więcej miejsc w zawodowych rodzinach zastępczych. Dostęp do terapii dla podopiecznych, wsparcie psychologiczne dla rodziców, wsparcie w sprawach formalnych jest tym, czego rodzina z kilkorgiem dzieciaków bardzo potrzebuje. Wiele złego narobił PIS, głosząc, że w Polsce dzieci zabierane są z rodzin z powodu biedy. Nie znam takich przypadków, a ta zła propaganda spowodowała paraliż służb, które teraz obawiają się sytuacji związanych z odebraniem dziecka z rodzinnego środowiska. Pamiętajmy, że te służby powinny działać w imieniu dziecka, jeśli mówi, że jest mu źle, to powinno zostać ono zabezpieczone do czasu wyjaśnienia sprawy, a nie pozostawione w rodzinie, bo może dojść do tragedii. Jeśli dziecko mówi, że jest molestowane i urzędnik do czasu wyjaśnienia sprawy pozostawia je w rodzinie, to o jakiej ochronie dziecka my tu mówimy. Dzieje się tak, bo rządzący wysyłają do społeczeństwa, instytucji, wyraźny sygnał, że rodzina jest świętością, a prawa rodziców stoją wyżej niż prawa dzieci. Zabawne, że jeszcze wyżej stoją prawa zarodków.

Kolejnym ważnym dla mnie tematem jest zmiana funkcjonowania komunikacji miejskiej. Chciałabym, aby wzorem zachodnim aglomeracji centrum Łodzi stało się przyjazne dla mieszkańców, by ograniczono w nim w stopniu znacznym ruch samochodów. Tylko nie przez zakaz, ale zachęcanie do korzystania z komunikacji miejskiej. To jest realne, jeśli zyska priorytet w mieście. Co przez to rozumiem? Sytuację, w której tramwaj podjeżdża co kilka minut i nie trzeba znać na pamięć rozkładu i szykować się na przystanek jak na lot samolotem. Ważne, aby przystanek był blisko, a system przesiadek umożliwiał dotarcie autobusem do każdej części miasta, na każde osiedle. No i oczywiście bilety w przystępnej cenie. Obecnie w Łodzi ceny biletów są jednymi z najwyższych w kraju i systematycznie ogranicza się ilość połączeń, przez co wydłuża się czas oczekiwania. Proszę zwrócić uwagę, że co roku na wakacje wprowadzane są okrojone rozkłady jazdy, ale we wrześniu nie wracamy już do tych poprzednich. Jeśli do pracy, czy sklepu dojedziemy szybciej samochodem niż komunikacją miejską, to niby jak zachęcić mieszkańców do korzystania z niej? Wszystko rozbija się o pieniądze. Rząd PiS obcina finansowanie zadań samorządowych, a ceny paliwa i energii rosną. Ideałem byłoby, gdy można było z komunikacji miejskiej korzystać za darmo. Dziś w Łodzi to niemożliwe, właśnie ze względu na pieniądze, ale takie rozwiązanie od lat z powodzeniem funkcjonuje na przykład w Żorach, skąd pochodzę, ale także w Bełchatowie. Ograniczenie ruchu w centrum wpłynie też na poprawę jakości powietrza. Ruch samochodowy odpowiada za około sześćdziesiąt procent stężenia PM 10. Nie tylko z powodu spalin, ale przede wszystkim wzbijania szkodliwych pyłów z ulic. W ogóle w obszarze ekologii jest sporo do zrobienia. W mieście nadal w wielu kamienicach są piece, które jak najszybciej trzeba zlikwidować, a budynki podłączyć do sieci. Robi się to w zrewitalizowanych kamienicach, ale nadal w mieście przeważają te nieodnowione. Trzeba też „odbetonować” miasto i być w tych działaniach konsekwentnym.

Angażuje się pani mocno w różnego rodzaju działania społeczne, ma pani kontakt ze społecznikami. Co może pani zaoferować temu środowisku?

Zgadzam się z nimi w wielu sprawach. Każda z tych grup ma olbrzymią wiedzę w obszarze swojej działalności i uważam, że warto się nią wpierać, szukając najlepszych rozwiązań dla miasta. Władze często traktują aktywistów jak szkodliwych krzykaczy. Nie chcą czerpać z ich doświadczeń, a to błąd. Oni znają miasto, żyją jego problemami, ale przede wszystkim reprezentują problemy sporych grup mieszkańców i zwykle mają przynajmniej kilka alternatywnych rozwiązań. Chętnie korzystałabym z ich doświadczenia i przenosiła ich postulaty na posiedzenia Rady Miejskiej w Łodzi.

Jest pani finansistką, menedżerką w dużej firmie. Jak pani zdaniem można pomagać lokalnym przedsiębiorcom?

Jeśli sprowadzamy to do lokalnego podwórka, to w zasadzie wystarczy, by działania władz miasta nie utrudniały im prowadzenia biznesu. Remonty ulic i placów, przeprowadzane w mieście, nie powinny skutkować wielomiesięcznym wyłączaniem z funkcjonowania całych obszarów Łodzi. Jeśli zamiera jakikolwiek ruch, to działający tam przedsiębiorcy ponoszą straty. Jak można to rozwiązać? Prowadzić remonty tak, aby zapewnić klientom dotarcie do działających tam punktów, a jeśli nie jest to możliwe, można zaoferować przeniesienie działalności na czas remontu w inne miejsce, a w uzasadnionych przypadkach zaproponować rekompensaty. Miasto musi dbać o jakość życia żyjących w nich ludzi.

Na pani profilu na FB znalazłam hasło: „Każda zmiana zaczyna się od marzenia. Moje jest takie, by zostawić po sobie choć trochę lepszy świat”. To znaczy jaki?

Wiem, że sama nie zmienię całego świata, ale głęboko wierzę, że każdy z nas jest w stanie zmienić najbliższe otoczenie na trochę lepsze. Każdy podniesiony na ulicy papierek, wniesienie starszej pani siatek z zakupami na czwarte piętro, wystawienie latem wody dla ptaków na balkon, czy zamalowanie wulgarnego napisu na pobliskim budynku, czyni nasze najbliższe otoczenie nieco lepszym. Przy efekcie skali, takie działanie będzie miało naprawdę spory wymiar. Tak o tym myślę. Robię małe kroki w dobrym kierunku i każdego dnia cieszę się, że jestem nieco bliżej celu.

Czuje się pani kobietą spełnioną?

Nie wiem, czy spełnioną, ale na pewno szczęśliwą. Nie mam poczucia pełnego spełnienia, ponieważ myślę, że ciągle mam jeszcze wiele do zrobienia, ciągle chcę więcej, ciągle otwierają się przede mną nowe możliwości, nowe pragnienia, nowe horyzonty. Mam jeszcze sporo do zaoferowania i tylko się martwię, czy wystarczy mi czasu na wszystko.

Rozmawiała Beata Sakowska
Zdjęcia Justyna Tomczak