Polecamy

Jeżeli prezes wie lepiej, to do czego jestem potrzebny?

Jeżeli prezes wie lepiej, to do czego jestem potrzebny?

Marek Cieślak, trener Orła Łódź i legenda polskiego żużla opowiada o tym, dlaczego jazda rowerem stała się jego pasją, skąd wzięła się opinia, że jest trudny we współpracy i dlaczego kibice żużla w Łodzi zasługują na to, żeby jeździła tu najlepsza żużlowa liga świata.

 

W czerwcu skończył pan siedemdziesiąt dwa lata, ale nie wygląda na tyle. Jak udaje się panu zachować doskonały wygląd, świetną kondycję i chęć do działania? Słyszałem opinie, że to dzięki rowerowi…

Dzięki rowerowi też, bo jestem fanatykiem jazdy na dwóch kółkach, ale ja po prostu nie mógłby wytrzymać bez uprawiania sportu i wysiłku fizycznego. Dzięki temu mogę się dziś pochwalić, że poziom mojego zaangażowania w kolarstwo jest o wiele wyższy, niż mogłaby na to wskazywać moja metryka. Dziennie przejeżdżam ponad siedemdziesiąt kilometrów i to bez względu na to, czy świeci słońce, czy jest zimno.

Podziwiam…

Nie ma co podziwiać, tylko samemu zacząć. Czasami moi sąsiedzi, którzy widzą, jak niezależnie od pogody wsiadam na rower mówią, że jest im mnie szkoda. Że zimno, wiatr, śnieg, a ja wsiadam na ten rower i jadę. Wtedy im tłumaczę, że to mnie jest ich szkoda, bo siedzą przed telewizorami i gnuśnieją.

Jak zaczęła się pana przygoda z kolarstwem?

Na rower wsiadłem ze względu na kontuzje, które są częścią życia każdego żużlowca. Miałem bardzo zniszczone kolano. Zerwane wiązadła, usunięta łękotka… No naprawdę było ciężko. Lekarz zalecił mi wtedy, żebym kupił rower stacjonarny i zaczął pedałować. Treningi rowerowe miały wzmocnić nogi, a przede wszystkim mięsień czworogłowy uda i pomóc w rehabilitacji kolana. Przemyślałem temat i stwierdziłem, że jak już mam się męczyć to lepiej na prawdziwym rowerze.

Był pan wtedy jeszcze zawodnikiem…?

Nie, nie… To było długo po tym, jak przestałem zawodowo jeździć. Większość żużlowców po zakończeniu kariery sportowej zaczyna odczuwać skutki wcześniejszych kontuzji. Bo trzeba wiedzieć, że wyścigi na żużlu to bardzo kontuzjogenny sport. Na starość wszystkie zerwane ścięgna, połamane kości czy uszkodzone mięśnie dają człowiekowi popalić. I wtedy należy znaleźć swój sposób na ból. Ja wsiadłem na rower. Może było mi łatwiej, bo tam, gdzie mieszkam, w okolicach Częstochowy zaczyna się Jura Krakowsko-Częstochowska – piękne tereny, które zachęcają do rowerowych wycieczek. Polubiłem rower, a przy okazji poznałem ludzi, którzy zajmowali się zawodowo kolarstwem i produkcją rowerów. I to właśnie oni najbardziej motywowali mnie do uprawiania kolarstwa. Wtedy to był mój sposób na leczenie kontuzji i ból. Dziś mówię o sobie, że jestem nałogowym kolarzem.

Jeździ pan sam czy w grupie?

W tygodniu zazwyczaj sam, ale mam kolegów, którzy są takimi samymi fanami kolarstwa jak ja i w weekendy z nimi ruszam na trasę.

Tylko rower czy inne sporty też pan uprawia?

W zimie lubię wyskoczyć na narty, zarówno zjazdowe, jak i biegówki. Od czasu do czasu chodzę z kijami. Jednak kolarstwo to coś, co lubię najbardziej, bo nie tylko pozytywnie wpływa na kondycję fizyczną, ale również psychiczną. Kiedy wyjeżdżam z domu i jestem zły, bo zdarzyło się coś nie po mojej myśli, pojawiły się problemy, czy ktoś mnie wkurzył, to gdy po trzech godzinach pedałowania wracam, nie ma we mnie ani grama złości, a umysł mam czysty. Dlatego każdemu polecam wysiłek fizyczny. Oczywiście nie każdy musi lubić jazdę rowerem, ale przecież można biegać, uprawiać nordic walking czy jeździć na nartach.

Wraz z Witoldem Skrzydlewskim, honorowym prezesem Orła Łódź, jesteście prawie równolatkami. Podobny wiek pomaga w budowaniu waszych relacji czy wręcz przeciwnie, może powodować konflikty?

Na mój temat panuje fałszywa opinia, że jestem trudny we współpracy. A ja tylko nie boję się mówić tego, co myślę. I powiem więcej, człowiek, który tak robi, jest bezpieczniejszy i lepszy niż ten, który w oczy przytakuje, a za plecami obrabia tyłek. Poza tym jestem lekkim cholerykiem i jeżeli coś mi się nie podoba, to głośno o tym mówię. Sam zresztą też wolę jak ktoś jest wobec mnie szczery i wykłada kawę na ławę. Dopiero wtedy jest rozmowa, a nie potakiwanie. Zawsze łatwiej było mi rozmawiać z zawodnikami, a trenowałem najlepszych na świecie, kiedy niczego nie owijałem w bawełnę. Wiem, że oni bardzo sobie to cenili. To samo dotyczy prezesów. Ja mogę rozmawiać na każdy temat, ale jeżeli prezes robi coś wbrew mnie, a przede wszystkim wbrew logice, to wtedy potrafię rzucić papierami i odejść. Dodam, że bez kłótni. Nie mogę firmować tego, z czym się nie zgadzam. Wiem, że nie każdego trenera na to stać, choćby z obawy, że straci pracę. Dlatego niektórzy kładą uszy po sobie i ulegają naciskom. Mnie stać.

Prezesi chcą mieć czasem wpływ na drużynę…?

Problem w tym, że oni często próbują bawić się w trenerów. I jeżeli trenerzy ulegają, a to jest częste, to w efekcie za takie zabawy prezesów wylatują z pracy. Bo przecież żaden prezes nie przyzna się, że decydował o tym, którzy zawodnicy mają jechać w przegranym meczu. Trener odpowiada za wynik sportowy, a prezes za wynik finansowy. Oczywiście prezes może do mnie dzwonić i pytać co myślę o jakiejś ładnej aktorce albo o jeździe rowerem, a ja z przyjemnością o tym porozmawiam, ale jeżeli on wie lepiej, kto ma jechać w zawodach, to do czego ja mu jestem potrzebny? Poza tym ci, którzy mnie znają dobrze wiedzą, że nie podejmuję nieprzemyślnych decyzji. Lata doświadczeń, intuicja, znajomość zawodników pomagają mi w przyjęciu najlepszych rozwiązań.

Zaczął się pan ścigać zawodowo mając osiemnaście lat. Ciekawi mnie, dlaczego chciał pan zostać żużlowcem?

Bo chciałem nim być od małego. Wychowywałem się u dziadków, którzy mieszkali pięćset metrów od stadionu Włókniarza Częstochowa. Prawie po sąsiedzku. Już jako pięciolatek wjeżdżałem na swoim rowerku na tor żużlowy i ścigałem się z takimi samymi łebkami. Poza tym na co dzień widziałem te stare częstochowskie gwiazdy i pragnąłem być jak oni.

Jako zawodnik jeździł pan tylko we Włókniarzu Częstochowa, od 1968 do 1986 roku. Co wpłynęło na to, że był pan wierny Włókniarzowi? Dziś zdarza się to bardzo rzadko.

Tak, ale to były całkowicie inne czasy. Nie było kontraktów, nie było pieniędzy… Przez całą swoją karierę, po tym, gdy dostałem licencję,  jeździłem tylko na zgłoszeniu. Nigdy nie podpisałem umowy czy kontraktu. Na stadion dojeżdżałem rowerem, przesiadałem się na motor, zdobywałem 11 punktów w czterech biegach, a po wszystkim zmęczony i brudny, bo nawet nie było gdzie się wykąpać, tym samym rowerem wracałem do domu. Dziś zawodnicy patrzą przede wszystkim na to, który klub zaoferuje im więcej.

Miał pan jakieś wcześniejsze kontakty z Łodzią? Może jako zawodnik, a może jako trener?

Pierwszy raz w Łodzi jeździłem na torze w meczu ligowym w 1970 roku. Można łatwo policzyć, że było to 52 lata temu. A w tym roku kilka razy komentowałem mecze Orła Łódź dla telewizji, z którą mam podpisany kontrakt.

Jest pan jednym z najbardziej utytułowanych menadżerów żużla w Polsce. W środowisku żużlowym jest pan chodzącą legendą. Czy ogromne doświadczenie i wielka charyzma sprawi, że Orzeł Łódź awansuje wreszcie do Ekstraligi? Uda się?

Nie chcę rozmawiać o awansie, bo takie pompowanie balonika ani nas nie przybliża do awansu, ani nie motywuje. Ten klub ma potencjał i wiem, że można tutaj zbudować fajną drużynę, która będzie w stanie osiągać dobre wyniki. I właśnie na tym zależy nam przede wszystkim. Dzięki dobrym występom ten nowoczesny obiekt będzie przyciągał kibiców, a oni zasługują na to, żeby tu jeździła najlepsza żużlowa liga świata.

A drużyna, którą pokieruje pan w najbliższym sezonie, ma potencjał na Ekstraligę?

Mamy ciekawy zespół, ale jeszcze nie wiem, na co ich będzie stać. Niedługo zaczynamy przygotowania do nowego sezonu i wtedy będę mógł powiedzieć więcej.

Rozmawiał Robert Sakowski
Zdjęcie Paweł Keler