Kultura

Trzeba grać szczerze i uczciwie

Trzeba grać szczerze i uczciwie

Mam to szczęście, że co chwilę dostaje jakieś role, większe lub mniejsze i zawsze każda postać mnie zaskakuje i wnosi coś nowego. Fajnie być otwartym i nie nastawiać się na coś konkretnego, wtedy z każdego drobiazgu można mieć niesamowitą frajdę, nawet jak grasz czwarte drzewo od lewej (śmiech). Chciałabym grać jak najdłużej i zachować w sobie to cieszenie się z każdego drobiazgu – mówi Marta Jarczewska, aktorka Teatru Powszechnego w Łodzi. 

Od maja w Teatrze Powszechnym w Łodzi można oglądać „Marię” – spektakl o niezwykłej łodziance, która nie bała się Hitlera. W kogo wciela się Pani w tej sztuce?

W jedną z Marii to taki zabieg zastosowany przez twórców spektaklu, czyli Radosława Paczochę i Adama Orzechowskiego. Maria Kwaśniewska znana jest jako srebrna medalistka Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku i jako osoba, która uratowała setki ludzi przebywających w obozach podczas II wojny światowej. To postać na tyle niezwykła, że twórcy spektaklu uznali, iż warto, by Marię zagrało kilka aktorek, z których każda interpretuję trochę inny moment jej życia, wnosząc w graną postać swoją wrażliwość. To nie jest spektakl biograficzny, to opowieść o tym, skąd miała w sobie tyle dobra i siły, by przeciwstawić się temu wszechogarniającemu złu. I choć wiemy, że w dzisiejszych czasach dobro jest mało spektakularne, a teatr woli ludzi odtrąconych, słabych, zapomnianych, zjawiska patologiczne, to szukamy odpowiedzi na to, co Maria, jako uosobienie tego dobra daje nam dzisiaj. Już więcej nie opowiadam, zapraszam na spektakl do Teatru Powszechnego w Łodzi.

Zapraszamy również i to nie tylko na tę sztukę, w repertuarze teatru wiele fantastycznych spektakli. A skoro o nich mowa to proszę powiedzieć, która z teatralnych ról, którą Pani przyszło kreować, jest najbliższa sercu?

W sumie to lubię wszystkie postacie, które grałam lub nadal gram. Takim kamieniem milowym w rozwoju mojej kariery aktorskiej była bez wątpienia rola Olgi w „Pomocy domowej”. To była moja druga komedia grana na scenie Teatru Powszechnego i w niej rozwinęłam skrzydła i warsztat aktorski. Uwierzyłam, że mogę pracować bardziej świadomie. A jeśli chodzi o ukochane role, to nauczyłam się jednej ważnej rzeczy, że żeby zagrać jakąś postać, trzeba ją pokochać i bronić nawet wtedy, kiedy jest zła. Nie wejdę na scenę, jeśli nie zrozumiem i nie polubię postaci, w którą się wcielam. Ogromną miłością pałam na pewno do ciotki Lucysi z „Rodziny” w reżyserii Wojciecha Malajkata.

Co w niej jest takiego?

Jest zwariowana, wrażliwa, wspaniała, mogę o niej mówić tylko w samych superlatywach.

Pani też taka jest na co dzień?

Nie, jestem zupełnie inna, ale cząstkę tej Lucysi na pewno noszę w sobie, tak jak każdej postaci, którą gram. Może czule myślę też o niej, ponieważ praca nad tą rolą, tym spektaklem wielu z nas uratowała psychikę w trudnych pandemicznych czasach, kiedy to nie mogliśmy grać na scenie.

Skoro wspomniała Pani o pandemicznych czasach, które na szczęście mam nadzieję, że na dłużej są już za nami, to realizowaliście jeszcze jeden projekt w teatrze, w którym Pani grała – „Pomoc domowa radzi”. Tym razem występowaliście tylko online.

To był szalony pomysł, do którego zaprosiła nas dyrektor teatru Ewa Pilawska. Wspólnie z nią i Arkiem Wójcikiem próbowaliśmy znaleźć na to jakiś patent, choć nie bardzo na początku w ogóle wiedzieliśmy, jak go zrealizować. Mnóstwo fajnych doświadczeń i przygód, otrzymywaliśmy wiele ciepłych słów od widzów po każdym odcinku.

Rozumiem, że zdecydowanie od pracy online woli jednak Pani pracę na scenie? Co ona daje Pani jako aktorce?

Przede wszystkim dużo refleksji i spotkań z ciekawymi ludźmi i to na wielu poziomach. W teatrze mamy naprawdę fantastyczny, zgrany zespół wspaniałych ludzi, z którymi praca jest dla mnie wielką przygodą. Podczas każdego spotkania uczymy się o sobie nawzajem czegoś nowego i dowiadujemy się nowych rzeczy o sobie samym. Każde spotkanie rozwija mnie także zawodowo, z roku na rok mam odwagę próbować coraz więcej nowych rzeczy.

A spotkanie z widzami?

To najważniejszy aspekt w pracy aktora. I choć uwielbiam pracę na filmowym planie, z teatru nigdy bym nie mogła zrezygnować. Właśnie kontakt z widzem karmi nas, daje nam energię do działania, jest takim papierkiem lakmusowym tego, czy dobrze wykonujemy swoją pracę i czasami zdarza się, że daje też lekcję pokory. Ten przepływ pozytywnej energii między widzami a aktorami, daje takie poczucie, że właśnie po to to robimy, żeby coś przekazać, a nie dla sławy, czy dla pieniędzy. Do dziś pamiętam dzień, kiedy po zagraniu mojej pierwszej farsy zobaczyłam 400 uśmiechniętych osób wychodzących z teatru. I moją wielką radość z tego, że przez dwie godziny udało nam się te osoby oderwać od codziennych zmartwień.

W jakich sztukach czuje się Pani najlepiej?

Na studiach cały czas planowałam, że będę występować w – jak wtedy myślałam – poważnych sztukach. Pamiętam dokładnie swoją reakcję, gdy dostałam pierwszą propozycję zagrania w farsie Byłam przerażona, ponieważ w szkole teatralnej nie miałam w ogóle styczności ani z komedią, ani z farsą. Farsa była trochę stygmatyzowana – że to słaba rozrywka, że to nie jest sztuka. W mojej głowie była też myśl – „że jak mogę zagrać farsę? Nie mam doświadczenia w komedii”. Wtedy nie uświadamiałam sobie, że komedia jest tysiąc razy trudniejsza niż tragedia. Farsa jest matematyczna, jest partyturą, wymusza pewien rytm, którego trzeba się trzymać, bo inaczej posypią się wszystkie misternie poukładane klocki. Dramat jest bardziej ulotny gra się na pewnej emocji, na pauzie. W komedii musisz zagrać każdy problem na sto procent. Trzeba być zawsze w punkt, w emocji czy intencji. Nie możesz pozwolić sobie na oszukanie widza. Podejmując się tego pierwszego zmierzenia się z farsą, postanowiłam, że skupię się na tym, jaki jest problem postaci, którą gram. Co ma do powiedzenia, co ma do rozwiązania i zagram ją na serio, szczerze i uczciwie i był to doskonały pomysł. Trzeba grać szczerze i uczciwie, a nie dla gagów, one pojawiają się przy okazji. Polskie Centrum Komedii, czyli nasz teatr, poszerza rozumienie tego gatunku, staramy się pokazywać, że komedia może mówić także o najpoważniejszych sprawach, tyle że inaczej – z ironią, dystansem. To takie miejsce eksperymentu z polskimi tekstami komediowymi – w większości nasze sztuki są prapremierowe, w wielu z nich miałam ogromną przyjemność grać.

Czym dla Pani jest w ogóle aktorstwo?

Autoterapią czasem, czymś, co kocham i bez czego nie potrafiłabym żyć. Śmieję się, że jak byłam mała, to miałam strasznie dużo pomysłów na siebie. Chciałam pracować w biurze podróży, być księżniczką, potem piosenkarką i wie Pani co, teraz tak naprawdę spełniam te dziecięce marzenia. Będąc aktorką, mogę dotknąć każdej materii, to jest wspaniała podróż.

Zawód ten w dużej mierze oparty jest na emocjach, jak Pani sobie z nimi radzi na scenie i poza nią?

Miałam taką sytuację, w której nie umiałam sobie poradzić z emocjami po spektaklu. Kilka lat temu, kiedy zaczynałam w teatrze Szwalnia i graliśmy „Matkę Joannę od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza – mnie przypadła rola karczmarki. Mimo że to była mała rola, dobudowaliśmy do niej cały świat. Było wiele pytań. Dlaczego ona spoufala się z gośćmi? Dlaczego chętnie flirtuje z mężczyznami? Zamysłem było pokazanie nieszczęśliwego małżeństwa, ale nie wprost. Któregoś dnia wróciłam po tym spektaklu do domu i przepłakałam całą noc nad postacią. Skala współczucia dla mojej postaci, przełożyło się na moje „ja”. Nie mogłam wytrzymać tych pokładów emocji. Stwierdziłam, że to już za bardzo przekracza strefę moich prywatnych uczuć. Jasne, że tworzenie roli bazuje na Twoich emocjach, ale według mnie nie możesz pozwolić zawładnąć postaci Twojemu życiu. Trzeba umieć się zatrzymać i przysłowiowo „nie przynosić roboty do domu”. Mnie jako aktorce czasami trudno rozgraniczyć emocje prywatne od zawodowych, ale zawsze znajduję złoty słoty środek, inaczej polegałbym na scenie i w życiu. Zauważam jednak, że cząstka każdej postaci pozostaje ze mną choć na chwilę. Ostatnio przyłapałam się na tym, że śmieję się identycznie, jak jedna z dziewczyn, którą gram. Śmiechem doskonale rozładowuje się emocje.

A co z siebie daje Pani każdej postaci?

Moje umiejętności i moje ciało, moją wrażliwość. Jestem bacznym obserwatorem życia codziennego, podpatruję innych, by na scenie nie reagować sztampowo. Poszukuję i w środku i z zewnątrz.

Teatralna scena czy plan filmowy, gdzie czuje się Pani lepiej?

I na scenie i na filmowym planie czuję się znakomicie. Każde z tych miejsc ma nieco inny rytm pracy, na filmowym planie jest bardziej intensywnie, szybko i krótko, ale za to możemy się przenieść w czasie. Niedawno miałam okazję zagrać w filmie „Orlęta” Krzysztofa Łukasiewicza, który przeniósł mnie w lata 40., czyli czas wojny. Teraz z koli pracując na planie serialu „Jagiellonów. Korna Królów” znalazłam się w średniowieczu. W teatrze ten czas na kreację danej postaci jest zdecydowanie dłuższy, próby do spektaklu trwają zazwyczaj dwa miesiące, a potem wchodzą do bieżącego repertuaru i w zasadzie cały czas możemy tę naszą postać udoskonalać. W filmie po zakończeniu zdjęć nie ma już na to szansy, więc na planie trzeba wykazać maksimum skupienia i zdecydowanie szybciej reagować.

W kogo się Pani wciela na planie serialu „Jagiellonowie”?

Gram Barbarę Cylejską, która była królową Węgier i Czech, później cesarzową Niemiec. Była kuzynką Anny Cylejskiej, która została drugą żoną króla Władysława Jagiełły. I była raczej niegrzeczną dziewczynką jak na tamte czasy. Z przyjemnością zagrałam tę postać.

Też ma Pani coś w sobie z niegrzecznej dziewczynki?

Na pewno mi się zdarza, ale generalnie jestem spokojnym duchem.

Na filmowym planie debiutowała Pani w serialu Telewizji Polsat „Ślad”. Jak trafia Pani do tej produkcji?

Z castingu. Każdy aktor szuka rozwoju – to była naturalna droga. „Ślad” to pierwszy kryminalny serial, jaki zrobiłam. Nauczył mnie wielu rzeczy. Od technicznych spraw pracy z kamerą, po prowadzenie postaci z odcinka na odcinek. Często jednak „łapię” się na tym, że mogłam zagrać daną scenę inaczej, ale już do niej nie wrócisz, bo materiał jest zgrany, duble zrobione i lecimy dalej z produkcją.

Polubiła Pani graną postać?

Bardzo. Mogłam sobie pozwolić na wiele zachowań, na które nie mogłabym w życiu prywatnym. Wymyśliłam sobie, że jeśli grana przeze mnie postać to balistyk o twardym charakterze i do tego blond, to musi mieć na mój sposób „coś” w sobie. Kombinowałam, że jest ciepła w środku i ma dużo kobiecości, ale w twardym świecie przestępców, policjantów, którzy pracują wokół niej, nie może pozwolić sobie wejść na głowę. Kinga Bielska nauczyła mnie uwierzyć w siebie. Liczę, że będę mogła jeszcze się z nią spotkać.

Kogo by Pani chciała zagrać najbardziej?

Kiedyś marzyłam o roli Marii Antoniny, ale film już powstał, potem chciałam zagrać Annę Kareninę, ale znowu zagrał kto inny (śmiech). A tak na poważnie to nie mam swojej ulubionej postaci, nie marzę o tym, by być  Lady Makbet. Mam to szczęście, że co chwilę dostaje jakieś role, większe lub mniejsze i zawsze każda postać mnie zaskakuje i wnosi coś nowego. Fajnie być otwartym i nie nastawiać się na coś konkretnego, wtedy z każdego drobiazgu można mieć niesamowitą frajdę, nawet jak grasz czwarte drzewo od lewej (śmiech). Chciałabym grać jak najdłużej i zachować w sobie to cieszenie się z każdego drobiazgu.

Słyszałam, że jak przyjechała Pani do Łodzi po raz pierwszy, to zareagowała tak jak ja, chciała natychmiast uciec z tego miasta?

Zgadza się uciec i nigdy nie wracać. Gdy przyjechałam tu z rodzinnego Wrocławia na studia do Szkoły Filmowej, byłam przerażona. Było szaro, buro i ponuro, po prostu brzydko. I okazało się, że im bardziej chce się uciec z tego miasta, tym ono bardziej zastawia na człowieka sidła. Gdy po skończeniu szkoły filmowej miałam moment, że nie mogłam znaleźć zatrudnienia, postanowiłam, że zamienię mieszkanie w łódzkim bloku na warszawską kawalerkę. W momencie, kiedy zaczęłam się już pakować, zadzwonił do mnie kolega z roku – Damian Kulec, że szukają w Teatrze Powszechnym dziewczyny do farsy. Wzięłam CV i jak w dym poszłam na rozmowę. Udało się. Pierwszy spektakl, drugi, trzeci… i tak zostałam w Teatrze Powszechnym. Nie żałuję, że to miasto mnie „zatrzymało”. Na przestrzeni tych kilkunastu lat, przeszło olbrzymią metamorfozę. Tym bardziej że to były najważniejsze lata mojego życia, kiedy chce się najwięcej zrobić, zobaczyć, doświadczyć. Teraz mam tu swoje miejsca, drogi, znajomych i przyjaciół.

 

Gdyby nie aktorstwo…

Poszłabym na historię sztuki, choć nie mam pojęcia co bym po niej teraz robiła.

W wolnych chwilach…

Czytam, gotuję, podróżuję. To moje trzy największe przyjemności. Książki pochłaniam – mam taki rytuał, że muszę czytać do śniadania. To przenosi mnie w inne światy, pomaga zrozumieć wiele spraw, pociesza, przynosi ulgę, nastraja – rano dodaje sił i inspiracji na cały dzień. Kiedy tylko mam możliwość staram się podróżować po świecie, po Polsce. Odkrywać nowe miejsca, zwiedzać, uczyć się. Niektórzy nazywają mnie wakacyjną terrorystką – zawsze przygotowuje plany wycieczek, miejsca które trzeba zobaczyć, muzea, skanseny, pałace, parki. Zawsze mam wrażenie, że tyle jeszcze niesamowitych miejsc jest do zobaczenia, a czasu tak mało. Po każdej podróży muszę zacząć planować kolejny wyjazd, choćby na jeden dzień. To napędza mnie do działania. Uwielbiam też poszukiwania kulinarne, próbowanie nowych smaków, kombinowanie w kuchni. W moim domu rodzinnym życie często toczy się wokół stołu, jedzenia, rozmów, wspólnego czasu. Teraz widzę, jak bardzo przenoszę to do mojego domu, pełnego znajomych i ich zwierzaków, gwaru, dobrych smaków. Uwielbiam gościć ludzi, karmić. Mamy w kuchni okrągły stary stół od moich rodziców, który był świadkiem ich spotkań, a teraz naszych. Wysłuchał wielu historii i śmiechu.

Rozmawiała Beata Sakowska
Zdjęcia Justyna Tomczak

Marta Jarczewska (ur. 1990) w 2014 roku ukończyła studia na wydziale aktorskim Szkoły Filmowej w Łodzi. Występowała w Teatrze Zamiast, Teatrze Szwalnia i w spektaklach dyplomowych w Teatrze Studyjnym. W ramach 31 Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi zdobyła nagrodę za rolę Dżiny w spektaklu „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”. Laureatka Złotej Maski za sezon 2014/2015 za Najlepszy Debiut Aktorski w spektaklu „Oś” w reżyserii Filipa Gieldona.