Styl życia

Zbigniew Boniek: Szczęście w sporcie nie wystarczy

Zbigniew Boniek: Szczęście w sporcie nie wystarczy

W życiu nie ma tak, że spotkamy złotą rybkę i ona sprawi, że zagramy wyjątkowy mecz, który zaważy na całej karierze. W moim przypadku sukces był konsekwencją wieloletniej, ciężkiej pracy. Szczęście też jest potrzebne, ale w piłce i w ogóle w sporcie nie wystarczy. Tu najważniejsze są predyspozycje i ambicja – mówi ZBIGNIEW BONIEK.

 

Piłkarz, działacz piłkarski, biznesmen, a może mąż, ojciec i dziadek? Która z tych ról jest dla pana najważniejsza?

Każda ma znaczenie, choć każda na innym polu, ale wszystkie się uzupełniają. Najważniejsza dla mnie jest, była i będzie rodzina, zaraz potem zdrowie, dobre samopoczucie i poukładane sprawy domowe. Jak z tym wszystko jest w porządku, to wtedy z uśmiechem mogę iść do swoich obowiązków, koncentrować się na piłce i sprawach dla mnie ważnych.

W dzieciństwie i młodości praktycznie wszyscy chłopcy grają w football i marzą o karierze piłkarza, ale tylko niektórym udaje się marzenia zrealizować. Co sprawia, że jedni odnoszą sukces, a drudzy nie? Potrzebne są wyjątkowe predyspozycje czy coś innego? Może odrobina szczęścia?

Szczęście w życiu zawsze jest potrzebne, ale w piłce i w ogóle w sporcie nie wystarczy. Tu najważniejsze są predyspozycje i ambicja. Kiedy nasze dziecko ma dziesięć lat, to możemy sobie założyć, że zostanie na przykład doktorem. I jeżeli tylko będzie chciało, to nikt mu w tym nie przeszkodzi. Skończy studia medyczne i zacznie leczyć. Oczywiście może być doktorem lepszym albo gorszym, ale to już szczegół. W sporcie nie da się zaprogramować dziecka na ciężarowca, piłkarza albo żużlowca. To trzeba mieć zapisane w DNA. Każdy może chodzić na siłownię, biegać albo jeździć na rowerze i ta masowość sportu jest bardzo ważna, bo jesteśmy silniejsi, zdrowsi i mamy lepsze samopoczucie. Jednak nawet gdy będziemy codziennie ćwiczyć po kilka godzin, to na mistrzostwa świata nie pojedziemy. Zawodowy sport wymaga określonych predyspozycji, zarówno fizycznych, jak i mentalnych. Poza tym pokochać codzienne zmęczenie i litry wylanego na treningach potu to wcale nie jest taka prosta sprawa. A do tego dochodzi konieczność rezygnacji z wielu przyjemności, bo na przykład koledzy idą do kina, a ja muszę na trening. No i jeszcze jedna ważna sprawa – sport nie może być poświęceniem i wywoływać stresu. Musi być przyjemnością. Dopiero wtedy, moim zdaniem, można odnieść sukces.

Pan też był takim chłopcem z Bydgoszczy, który spędzał całe dnie, ganiając za piłką. Co zdecydowało, że akurat panu udało się sięgnąć piłkarskiego Olimpu?

No właśnie to, o czym przed chwilą mówiłem – predyspozycje, chęć osiągnięcia sukcesu i radość z grania. Ostatnio wpadło mi w ręce zdjęcie, jeszcze z czasów bydgoskich. Kilkunastu młodych chłopaków z drużyny juniorów. Wie pan, że wszyscy z tej fotografii osiągnęli coś w zawodowej piłce? Kilku trafiło nawet do klubów pierwszoligowych, a ja i Miłoszewicz zagraliśmy w reprezentacji narodowej. Ale rzeczywiście, mnie udało się zajść najwyżej. Sam się czasami zastanawiam, jak do tego doszło. Przecież wszyscy żyliśmy wtedy w kraju, gdzie, żeby dostać paszport, trzeba było zgłosić się na milicję i długo czekać na decyzję. Moja mama była krawcową, ojciec pracował w elektrociepłowni, byliśmy rodziną, jakich wiele. I z perspektywy czasu naprawdę trudno uwierzyć, ile trzeba było samozaparcia, chęci, ambicji, żeby z tej bydgoskiej normalności wyjść i dojść tam, gdzie się znalazłem.

Rozegrał pan setki meczów. Jest jakiś szczególny, który zaważył na piłkarskim życiu i o którym wciąż pan pamięta?

Nie, ale przecież w życiu nie ma tak, że spotkamy złotą rybkę i ona sprawi, że dajmy na to, zagramy jeden mecz, który zaważy na całej karierze. W moim przypadku sukces był konsekwencją wieloletniej, ciężkiej pracy. Grałem w życiu mecze gorsze i lepsze, a z tych pamiętnych to na pewno spotkania na mistrzostwach świata, z Belgią, które stało się moją wizytówką, fantastyczne z Peru i o trzecie miejsce z Francją. Poza tym spotkanie z Holandią na stadionie śląskim, a z czasów widzewskich mecze z jednym i drugim Manchesterem. Wiele dla mnie znaczą mecze z Juventusem. Szczególnie ten jeden z 1980 roku. Kiedy go oglądam, to zawsze mam ciarki. Pokonaliśmy ich w Łodzi trzy do jednego. Emocje po tym zwycięstwie były ogromne. I choć na wyjeździe przegraliśmy trzy do jednego, to po wygranych karnych awansowaliśmy dalej. Zwyciężyliśmy wtedy nie tylko na boisku, ale i poza nim. Nie przygniotła nas ogromna presja w Turynie i nie przeszkodził sędzia, o którym z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nam nie sprzyjał. To były wyjątkowe emocje. Nie do zapomnienia. Jest też mecz, którego nie lubię wspominać. W 1983 roku, już jako piłkarz Juventusu, musiałem grać przeciwko Widzewowi. Bardzo tego nie chciałem, ale… Jesteś zawodowcem, pomyślałem wtedy, i kiedy wyszedłem na boisko, grałem jak najlepiej potrafiłem. Juventus wygrał w dwumeczu, ale szału radości we mnie nie było. Nie łatwo walczyć z klubem, z którym spędziłem siedem lat, w którym fantastycznie się czułem i z którym połączyłem się na zawsze.

W ostatnich tygodniach został pan honorowym obywatelem Łodzi. Z naszym miastem związał się pan w 1975 roku. Tu tak naprawdę zaczęła się pana kariera piłkarska. Łódź to ważne miejsce w pana życiu?

Mam kilka zasad, którymi kieruję się w życiu. Jedna z nich dotyczy przeszłości. Uważam, że bez niej nie ma ani teraźniejszości, ani przyszłości. Dlatego w moim sercu Łódź i Widzew były, są i zawsze będą bardzo ważne. Sam o sobie mówię, że jestem bydgoszczaninem adoptowanym przez Łódź. Tu spędziłem piękny czas, poznałem smak wielkiej piłki, zderzyłem się z dorosłą rzeczywistością i musiałem wziąć odpowiedzialność za swoje życie, bo nie było przy mnie mamy i taty. Tu się ożeniłem i tu urodziło się moje pierwsze dziecko. I zawsze, kiedy trzeba, będę wspierał Łódź i Widzew, bo to moje miasto i mój klub. Do dzisiaj mam w Łodzi wielu znajomych i przyjaciół. I to z obu stron miasta. Zdradzę panu, że nigdy nie byłem do nikogo negatywnie nastawiony. Nawet wśród piłkarzy ŁKS-u miałem kolegów. Bo mecz to jedno i na boisku jesteśmy rywalami, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy później byli kolegami i razem poszli na piwo.

Po ośmiu latach tułania się po niższych ligach Widzew wreszcie wrócił do ekstraklasy. Miał pan już okazję oglądać mecz nowego Widzewa?

Byłem na meczu z Legią Warszawa, ale oglądałem i oglądam wszystkie mecze Widzewa, które transmituje telewizja. Te pierwszoligowe i te w ekstraklasie. Cieszę się, że awansowali, aczkolwiek należę do tych, dla których obecność Widzewa w ekstraklasie to obowiązek. Teraz chodzi o to, żeby zaczęli w niej odgrywać ważną rolę. Niemcy mają dwa najważniejsze kluby – Bayern Monachium i Borussia Dortmund, w Hiszpanii są to Barcelona, Real i może jeszcze Atletico Madryt, we Włoszech Juventus, Milan, Inter, Napoli i Roma. W Polsce to Lech, Legia, Wisła, Górnik i właśnie Widzew stanowią piłkarski top. Ze względu na swoją przeszłość i piłkarską markę. Widzew ma do tego fantastycznych kibiców i musi im zaoferować coś więcej, niż tylko obecność w ekstraklasie i walkę o utrzymanie do ostatniej kolejki.

Zapytam o widzewski fenomen, czyli kibiców, których klub ma w całej Polsce i w wielu miejscach na świecie. Skąd taka popularność Widzewa, który przecież swoje największe sukcesy osiągał pod koniec ubiegłego wieku?

Kluczem do zrozumienia tego fenomenu jest RTS, czyli Robotnicze Towarzystwo Sportowe. Skrót, który od zawsze był w nazwie klubu, a który miał i ma ogromne znaczenie dla kibiców. Widzew nigdy nie był policyjny czy wojskowy. Był klubem prostych ludzi, których w Polsce było i jest najwięcej, a zarządzały nim osoby, dla których kariery nie były najważniejsze. Zawsze, kiedy Widzew grał mecze wyjazdowe, budził wśród kibiców przeciwnika respekt i szacunek. Bano się go, ale lubiano. Dlatego niezależnie czy jest w czwartej lidze, czy w ekstraklasie, Widzew zawsze będzie miał kibiców. I to na całym świecie.

Złoty piłkarz, który zdobywał gole na najważniejszych zawodach, szef PZPN, który piłkarską Polskę zastał drewnianą, a zostawił murowaną, ale też biznesmen, dla którego zarabianie pieniędzy jest tak proste, jak strzelanie goli. Jest pan jak król Midas – czego pan nie dotknie, zamienia to w złoto…

Nie wszystko. Jedne rzeczy wychodzą, inne nie. Zawsze staram się twardo stąpać po ziemi. Kilka ważnych goli rzeczywiście udało mi się strzelić. To prawda, że za czasów mojej prezesury w PZPN wybudowano w kraju kilka pięknych stadionów, ale to zasługa wszystkich Polaków. A jeżeli chodzi o zarabianie pieniędzy… Nie grałem w takich czasach, kiedy po dwóch latach kopania piłki, jest się ustawionym do końca życia, a i dla wnuków co nieco zostanie. Ja do pieniędzy nie doszedłem dzięki graniu w piłkę. Zacząłem je zarabiać dopiero po zakończeniu kariery. Zająłem się wtedy pośrednictwem przy sprzedaży praw telewizyjnych do rozgrywek piłkarskich. Poza tym nigdy nie należałem do osób, który pieniądze przepuszczają na prawo i lewo. Wiem, co to umiar w wydawaniu i potrafię oszczędzać, aczkolwiek jak idę ze znajomymi na kolację, to rzadko się zdarza, żeby ktoś inny za nią płacił. Tak więc multimilionerem nie jestem, ale mam się dobrze.

Jako piłkarz trochę pan jednak zarobił, a pieniądze potrafił pan zainwestować w nieruchomości i w firmę pośredniczącą w sprzedaży praw do transmisji sportowych. Jest pan także właścicielem stadniny koni. Sam Pan inwestował, czy miał pan dobrych doradców?

Do wszystkiego zawsze dochodziłem sam. Tak też jest z inwestycjami, nikt mi nie podpowiada, w co warto, a w co nie warto inwestować, albo co w życiu robić, a czego unikać. Kiedy skończyłem grać w piłkę, to od razu zrobiłem potrzebne kursy i zostałem trenerem. Efekty mojej pracy może nie były jakieś wybitne, bo raz z ligi spadłem, raz do niej wszedłem, aczkolwiek dały mi ogromną satysfakcję i pozwoliły poznać zasady, na których opiera się piłkarski biznes. I jak doszedłem do wniosku, że nie chcę już dłużej żyć na trenerskiej huśtawce, to zająłem się pośrednictwem w sprzedaży praw telewizyjnych. Przez siedem czy osiem lat byłem we Włoszech jedynym, który na cały świat sprzedawał prawa do meczów reprezentacji i klubów. Zarobione na tym pieniądze potrafiłem dobrze zainwestować i zabezpieczyć przyszłość swoją i rodziny.

Nie lubi pan rozmawiać o pieniądzach…

Nie lubię, bo nie żyję na pokaz i nie mam potrzeby chwalenia się majątkiem. Nie należę do tych osób, które zapraszają dziennikarzy do domu, żeby zobaczyli, jak mieszkam. Dbam o swoją prywatność. Byłem piłkarzem, trenerem, działaczem piłkarskim. O tym możemy rozmawiać, ale o moich biznesach nie. To jest ta część mojego życia, do której wstęp mają tylko najbliżsi.

Zapytam jeszcze o biznes piłkarski, a bardziej o rynek transferowy. Jego wartość dziś to miliardy. Zarabiają piłkarze, ale wielkie pieniądze trafiają też na konta agentów piłkarskich. Nigdy nie ciągnęło pana, żeby zająć się tym biznesem?

Absolutnie nie! Uważam, że miliony wyprowadzane przez opłaty menedżerskie to największa choroba współczesnej piłki nożnej. Agenci piłkarscy zarabiają ogromne pieniądze, ale nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje decyzje. Tak jednak ten świat funkcjonuje i nie zmienię tego. Lubię piłkę i uważam, że trochę się na niej znam, dlatego często wypowiadam się o piłkarzach, a czasami ktoś mnie poprosi o opinię o którymś, ale nie biorę za to pieniędzy. Zdarzyło mi się nawet rozmawiać z zawodnikami, którym sugerowałem zmianę klubu ze względu na możliwość rozwoju czy regularnego grania. Natomiast to piłkarz i jego menedżerowie decydowali ostatecznie co zrobić z moją opinią.

Od czterdziestu sześciu lat jest pan żonaty z tą samą kobietą, panią Wiesławą. Za cztery lata będziecie Państwo obchodzić złote gody. Zdradzi pan, jaki macie sposób na wspólne, szczęśliwe życie?

Można powiedzieć, że z małżeństwem to miałem szczęście jak na loterii. Żonę poznałem w liceum. Później ona trafiła do Poznania, gdzie zaczęła studiować na filologii romańskiej, a ja do Widzewa. Po roku przeniosła się do Łodzi i tu skończyła studia. Zawsze byliśmy razem, a ja zawsze traktowałem nasz związek jak podarunek od losu. Mój teść czasami komentował to, mówiąc: nie chwal dnia przed zachodem słońca, nie chwal żony przed śmiercią. Ale dla mnie moja żona była i wciąż jest wyjątkowa. Nigdy nie próbowała wpływać na moje zainteresowania i pasje, nigdy nie blokowała mi wyjazdów ze znajomymi na golfa czy wyścigi konne. I odwrotnie, ona lubi zwiedzać świat, więc razem z koleżankami jeździ na wycieczki. Daliśmy sobie możliwość wyboru hobby i zainteresowań. Żona ma swoje, a ja swoje. Dlatego po tylu latach wspólnego życia wciąż lubimy być ze sobą, wyjść razem na kolację, usiąść w fotelach i poczytać książki. Wie pan, że nigdy nie usłyszałem od niej „kochanie, nudzę się, co dziś będziemy robić”? A wie pan dlaczego? Bo my się ze sobą nie nudzimy. Powiem to jeszcze raz: moja żona to był główny los na loterii i cieszę się, że to ja go wygrałem.

Przygotowując się do rozmowy z panem, przeczytałem w jednym z artykułów, że pana żona zupełnie nie interesuje się piłką nożną i nie chciała pana oglądać na boisku… Jak to jest możliwe?

To nie do końca tak. Moja żona zawsze interesowała się piłką. Zawsze chciała, żeby było jak najlepiej i żebym wygrywał, ale rzeczywiście na widowni trudno ją było spotkać. Oczywiście przyjeżdżała na stadion przed meczem czy podczas przerwy, ale wspólnie z koleżankami szły do pani Basi, która wtedy prowadziła na Widzewie legendarną kawiarnię. Po meczu dziewczyny kończyły spotkanie, a my we dwoje szliśmy do „Grandki” na piwo albo na obiad. A kiedy wyjechaliśmy do Włoch, to rzeczywiście przez sześć lat może raz przyjechała na stadion. Wolała czekać na mnie w domu.

Ma pan troje dzieci i sześcioro wnuków. Utrzymuje pan z nimi codzienny kontakt i zawsze podkreśla, że rodzina jest dla pana bardzo ważna. To wymyka się z dzisiejszych polskich relacji…

Trochę przewrotnie powiem, że o dzisiejszych polskich relacjach moglibyśmy długo rozmawiać, ale po co psuć klimat naszej rozmowy. Zostawmy ten temat. Pytał pan o rodzinę, która jest i zawsze była dla mnie najważniejsza. To prawda, bo jak w rodzinie mam wszystko dobrze poukładane, to dopiero wtedy mogę działać i zajmować się innymi sprawami. Piłką nożną, golfem, końmi, inwestycjami. Rodzina to dla mnie paliwo do życia. Z jednej strony daje mi napęd do działania, a z drugiej sprawia, że mam wewnętrzny spokój. To taka moja życiowa baza. Ale rodzina to też wyzwanie. Ostatnio zabrałem wszystkich – żonę, dzieci wraz z ich rodzinami, wnuki – na wspólny wypoczynek. I przyznam, że było to niezłe zgrupowanie kondycyjne. Z samego rana wnuki pukały w drzwi mojego pokoju i wołały: dziadek, plum plum. O siódmej piętnaście siedziałem już w basenie. Jeden potrzebował rękawków do pływania, innemu trzeba było nadmuchać materac… Po basenie śniadanie później znowu zabawa i tak do dziewiątej wieczorem. Po takim dwutygodniowym zgrupowaniu przez kilka dni musiałem odpoczywać.

Wspólnie z żoną zdecydowaliście się państwo zamienić Polskę na Włochy i zamieszkać na stałe w Rzymie. Co było powodem takiej decyzji?

To nie była decyzja, którą podjęliśmy świadomie, tak po prostu wyszło. Mieliśmy po dwadzieścia lat, kiedy się pobraliśmy. Po roku urodziła się córka. Pięć lat później wyjechaliśmy do Włoch. Piłkarską karierę skończyłem w 1988 rok. Najstarsza córka akurat poszła do czwartej klasy, a była jeszcze dwójka młodszych dzieci. Mogliśmy wracać do Polski, ale pomyśleliśmy, że zaczekamy z wyjazdem dwa, trzy lata i zobaczymy, co się wydarzy w kraju. To była inna rzeczywistość, inne czasy, a ja musiałem zadbać o rodzinę. Po kilku latach zastanawiania się, co robić, wsiąkliśmy w Rzym tak mocno, że już nie chciało nam się stąd ruszać. Uznaliśmy z żoną, że życie jest krótkie i powinno się je przeżyć wygodnie. A to w Rzymie jest dla nas wygodniejsze od tego w Warszawie. Ale Polska i polskość są dla mnie i dla całej mojej rodziny bardzo ważne. Bez względu na to, gdzie mieszkamy. Poza tym z krajem nigdy nie straciliśmy kontaktu. W Bydgoszczy mam dom, w którym jestem zameldowany, a przez ostatnie dziewięć lat, będąc prezesem PZPN, na stałe mieszkałem w Warszawie.

Jako pierwszy Polak został pan wiceprezydentem UEFA wybranym na czteroletnią kadencję. Co później – emerytura czy zaskoczy pan nas nowym pomysłem na życie?

Muszę wyjaśnić, że wiceprezydent UEFA to nie jest funkcja administracyjna tylko reprezentacyjna. Oczywiście mam wpływ na strategię organizacji, ale nią nie zarządzam. Nie muszę codziennie być w pracy i nadzorować określonych zadań. Od tego są inni. Żeby zostać wiceprezydentem UEFA trzeba się zasłużyć, osiągnąć coś w piłce i w życiu. A zatem traktuję to stanowisko jako wyróżnienie, a że łączy się z pewnymi przywilejami, to tym bardziej jest to miłe.

Z jakimi na przykład?

A choćby z takimi, że jak będę chciał być na meczu Realu z Barceloną, to nie dość, że bez problemu zarezerwują mi miejsce w loży honorowej, to jeszcze na lotnisku będzie na mnie czekała limuzyna z kierowcą, którą na ten mecz pojadę.

To rzeczywiście miłe… Wróćmy do pytania co później?

Za dwa lata kończy mi się mandat na stanowisku wice- prezydenta i pewnie nie będę już kandydował na kolejną kadencję. Będę miał wtedy 68 lat i dla niektórych będę boomersem, gościem, który nic już nie musi. Do swojego wieku mam trochę inny stosunek. Dobrze się czuję i wciąż mam dość sił, żeby robić coś ciekawego. Co to będzie? Zobaczymy, bo w głowie jest kilka pomysłów na dalsze życie.

Nie zdradzi pan szczegółów?

Nie, ale powiem, że jest jeden projekt związany z Polską. Wspólnie z kilkoma znajomymi chcemy zainwestować w biznes okołosportowy. Poza tym chcę zobaczyć, co się dalej będzie działo z Widzewem. To jest wyjątkowa marka i mocno wierzę, że jeszcze w swoim życiu pojadę na losowanie Champions League, w którym weźmie udział Widzew Łódź. Nie jest to łatwe, ale nie niemożliwe.

Jest pan aktywnym użytkownikiem Twittera, gdzie komentuje rzeczywistość piłkarską i nie tylko. Ale na FB i Instagramie nie jest pan zbyt aktywny. Dlaczego?

Bo nie mam takiej potrzeby. W dzisiejszych czasach, kiedy modne jest wchodzenie innym w życie prywatne, a czasami nawet zaglądanie do łóżka, ja się na to nie zgadzam. Takie mam zasady. Wyjątkiem jest rzeczywiście Twitter, na którym obserwuje mnie ponad milion osób. Od czasu do czasu coś napiszę, ale nie robię tego na siłę.

Rozmawiał Robert Sakowski