Biznes

Spełniona i gotowa do działania

Spełniona i gotowa do działania

Żużel pokochała od pierwszego wejrzenia, choć tata zaciągnął ją siłą. Doskonale czuje się w męskim towarzystwie. Decyzje podejmuje błyskawicznie, bo szkoda jej czasu. Poza rodziną i zdrowiem nic więcej do szczęścia nie potrzebuje. Czuje się farciarą i jest spełniona. Joanna Skrzydlewska, członek Zarządu Województwa Łódzkiego, honorowy prezes Klubu Żużlowego Orzeł Łódź, specjalnie dla LIFE IN. Łódzkie.

LIFE IN. Łódzkie: Lubi Pani dostawać prezenty? Który wspomina Pani najmilej?

Joanna Skrzydlewska: Chyba każdy lubi dostawać prezenty. A najlepiej jeśli to są, jak ja to nazywam, niespodzianki kontrolowane, czyli takie, które wcześniej sama sobie upatrzę. Najbardziej ze wszystkich prezentów cieszą mnie drobiazgi, które odzwierciedlają dobrą znajomość mojej osoby i tego, co lubię przez obdarowującego. Nie zależy mi na prezentach wartościowych. Idealnym prezentem dla mnie jest bilet do kina na ciekawy film. Dlaczego? Bo świadczy o tym, że osoba, która go kupiła, po pierwsze dobrze mnie zna, a po drugie wykazała się zaangażowaniem.

Lubi Pani chodzić do kina? Znajduje na to Pani w ogóle czas przy tak licznych obowiązkach?

Lubię chodzić do kina, do teatru, do opery. Niestety faktycznie teraz nie mam na to czasu. Jeszcze rok temu mogłam sobie pozwolić na to, by raz w roku odwiedzić którąś z europejskich scen operowych na przykład w Mediolanie, Kopenhadze, Neapolu czy Moskwie. Teraz, gdy tylko znajdę wolną chwilę, to przeznaczam ją na odpoczynek. Nierozłączną częścią mojej pracy jest stałe przebywanie w kontakcie z ludźmi. Czasem potrzebuję absolutnej ciszy, pustki wokół siebie, żeby się zresetować. Zero telefonów, telewizji, komputerów – to jest teraz mój sposób na odpoczynek. Kiedyś wydawało mi się, że to jest niemożliwe, ale jednak z biegiem lat człowiek się zmienia i jego potrzeby są zupełnie inne.

Wracając do prezentów – jak się sprawuje ubiegłoroczny prezent od taty?

Ten prezent był dużym i bardzo miłym zaskoczeniem. Niestety z racji piastowanego stanowiska, rzadko jeżdżę autem, które podarował mi tata. Kolejny właściciel, gdy będę go sprzedawać w przyszłości, bardzo się ucieszy niskim przebiegiem. Przyznam się jednak do czegoś – ciągle widzę poprzednie auto i łezka w oku mi się kręci, bo to był mój ulubiony model – BMW 3, któremu oddałam swoje serce. Nigdy się nie zepsuł, nigdy mnie nie zawiódł.

Po samochodach czas na motocykle. Ostatniego sezonu nie udało się zakończyć najlepiej – tylko piąte miejsce Orła Łódź. Nie takie były chyba plany. Choć cel sportowy nie został osiągnięty, słyszałam, że Pani prezes i tak jest zadowolona.

Pierwsze miejsce poza strefą play-off. Niestety nie udało nam się być w tej najlepszej czwórce, ale gdzieś z tylu głowy braliśmy to pod uwagę. Opóźnienia w budowie stadionu odbiły się na wynikach drużyny w tym sezonie. Nasi zawodnicy wszystkie mecze jeździli na tzw. wyjeździe, gdzie gospodarze zawsze czuli się pewniej i wygrywali. Podupada wtedy morale drużyny, zaczyna brakować wiary we własne umiejętności. Poza tym, zabrakło też takiego „team spiritu”. Gdy brakuje wspólnego miejsca do treningów, drużyna rzadko ze sobą przebywa i nie jest ze sobą zżyta. To był dla nas szalony sezon i dobrze, że już mamy go za sobą i w końcu mamy gotowy stadion.

Piękny obiekt już jest, to teraz czas na wyniki – jakie plany na przyszły rok? Orzeł będzie się ścigał w najwyższej lidze?

Warunek konieczny, czyli stadion, został spełniony. Bez tego stadionu, nawet przy awansie, nie dostalibyśmy pozwolenia na start. Brakowało nam oświetlenia, wystarczającej infrastruktury sanitarnej itp. Dzisiaj mamy. Mamy piękny, nowoczesny obiekt. Naszym celem na przyszły rok jest awans do tej najwyższej ligi. Chcielibyśmy wejść do fazy play-off i mieć szanse zawalczenia o awans do ekstraligi. Przez ten pryzmat patrzymy teraz na skład drużyny.

W składzie Orła zapewne szykują się zmiany. Czeka nas prawdziwa rewolucja czy tylko częściowe zmiany?

Na razie, zgodnie z regulaminem, możemy rozmawiać tylko z zawodnikami, którzy już u nas jeżdżą. Są deklaracje pozostania, są też pewne wątpliwości u co poniektórych. Zawodnicy sami muszą zdecydować, co będzie dla nich najlepsze. Później jest chwila, w której to okienko transferowe jest jeszcze otwarte. Wtedy zaczną się rozmowy z potencjalnymi zawodnikami, których my chcielibyśmy pozyskać do naszego klubu. Pozostaje pytanie, czy oni też będą chcieli się z nami związać i ścigać w barwach Orła Łódź. Wiadomo, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Zawsze wszystko kończy się na wysokości transferu. My znamy swoje możliwości finansowe i staramy się być odpowiedzialni. Nie mamy żadnych długów, jesteśmy wypłacalni i myślę, że to jest atut, dla którego zawodnicy chcą do nas przechodzić. Zawodnicy wyjeżdżając na tor, oprócz tego, że ryzykują swoim zdrowiem i życiem, aby dostarczyć emocji kibicom, to są też w pracy. A niestety często zdarza się, że są po prostu okradani przez włodarzy klubu i nigdy nie widzą na oczy pieniędzy zapisanych w kontrakcie. Dlatego my wolimy zaproponować mniej, ale wiedzieć, że jesteśmy w stanie wypełnić nasze zobowiązanie. W styczniu dopinać będziemy kontrakty, a w marcu zaprezentujemy skład drużyny.

Często Pani podkreśla, że żużel to sport rodzinny, że to bezpieczne widowisko.

Oczywiście. Na meczach żużlowych jest bardzo spokojnie, nikt nie przeklina, nie obraża drużyny przeciwnej, panuje piknikowa atmosfera. Przychodzą całe rodziny i wszyscy świetnie się bawią. Ludzie po meczach podchodzą do mnie i mówią, że nie mieli pojęcia, że żużel jest taki fajny. A najbardziej mnie cieszy, że kobiety też złapały tego bakcyla i przychodzą ze swoimi kolegami, mężami, braćmi. Im więcej kibiców na stadionie, tym zawodnikom milej się ścigać. Czują wtedy większą adrenalinę i chęć walki.

Kiedy była Pani pierwszy raz na żużlu?

Tata mnie siłą zaciągnął. Ja to pamiętam, bo w ogóle nie miałam ochoty iść. To była niedziela, była piękna pogoda, a ja miałam wtedy zupełnie inne plany. Chciałam iść gdzieś ze swoimi znajomymi, jak to nastolatka. Były nawet negocjacje, że jak mi się bardzo nie spodoba, to będę mogła wyjść w połowie. Ale jednak zostałam do końca.

To była miłość od pierwszego wejrzenia?

Zdecydowanie. Żużel to sport, który albo się kocha od pierwszego wejrzenia albo wcale. Oddziałuje na wszystkie zmysły – na węch poprzez zapach spalin, na słuch – ryk silników i wzrok bo widać, jak zawodnicy jeżdżą blisko siebie ryzykując życie. To sport bardzo ryzykowny, bardzo nieprzewidywalny.

Tymczasem niektórzy twierdzą, że żużel to nudny sport.

Osoby, które lubią spokojny, stateczny żywot nie do końca odnajdą przyjemność w oglądaniu żużlowych rozgrywek. Tutaj chwilami jest naprawdę nerwowo. Zawodnicy jeżdżą bardzo blisko siebie i czasami jest bardzo niebezpiecznie. Jest dużo upadków, niektóre kończą się na złamaniu kończyn, uszkodzeniu kręgosłupa. Zdarzają się też upadki śmiertelne. Dwa lata temu doszło do tragicznej śmierć syna naszego byłego zawodnika, Krystiana Rempały. Pamiętam go jako dwunastolatka, jak przyjeżdżał do nas ze swoim tatą. Zginął na torze w pierwszym swoim biegu, robiąc to, co kocha. Nie każdemu musi to odpowiadać. Ja też się zawsze boję. Jak witam się z trenerem czy menedżerem przeciwnej drużyny, to nawet nie życzymy sobie powodzenia, ale by było bezpiecznie. Bo to jest dla nas najważniejsze. Wynik jest na drugim miejscu. Wiadomo, że on też jest ważny, bo każdy chce wygrywać, ale priorytetem jest bezpieczeństwo zawodników. Byłam świadkiem kilku tragicznych wypadków i to zupełnie zmieniło moją perspektywę patrzenia na ten sport. Trzeba być trochę szalonym, żeby się ścigać.

Zdradzi nam Pani, kto jest jej ulubionym żużlowcem?

Jest kilku i to się zmienia. Bardzo sobie cenię Australijczyka, Jasona Doyle’a, który jeździł w naszych barwach, ale przeszedł później do wyższej ligi rozgrywek i w zeszłym roku został mistrzem świata. Zresztą przyjął nasze zaproszenie i przyjechał na ostatnie zawody, bo chciał zobaczyć i wypróbować nowy tor. A taką ikoną jest Greg Hancock, najstarszy z jeżdżących żużlowców. Ma 48 lat i nadal ściga się w najlepszej ósemce świata. Jestem dla niego pełna podziwu, że w tym wieku nadal wygrywa. Widać u niego i doświadczenie i pokorę. A dodatkowo jeździ bardzo elegancko. To od niego młodzi adepci powinni się uczyć kultury sportu i klasy.

Żużel to dla mnie niezbyt kobieca dyscyplina sportu, jak się Pani czuje w świecie zdominowanym przez mężczyzn?

Dobrze. Zawsze miałam więcej kolegów niż koleżanek. Zawsze też byłam osobą bardzo konkretną, która szybko podejmuje decyzje i dlatego chyba jest mi tu dobrze. Nigdy długo się nie zastanawiam, nie dywaguję. Zakupy różnych rzeczy nie zajmują mi wiele czasu. To są tylko rzeczy nabyte i nie należy temu poświęcać zbyt dużej uwagi. Czas można zdecydowanie lepiej spożytkować, bo i tak nigdy nie będziemy do końca wiedzieli, co jest dla nas dobre. Dla mnie najgorszą wadą jest brak umiejętności podejmowania decyzji. Czasami lepiej jest podjąć decyzję złą i potem ewentualnie ją korygować, niż rozciągać to w czasie. Bo ten zawsze działa na niekorzyść.

Nie tylko żużel jest Pani wielką pasją, miłością jest też polityka. Posłanka, europarlamentarzystka, członkini zarządu województwa. Gdzie się Pani czuje najlepiej?

Ja bym tego miłością nie nazwała. To jest służba, powołanie, chęć pomagania innym. Poza tym trudno jest kochać coś, w czym nie obowiązują żadne zasady, a niestety taka jest polityka. Tu jedyną zasadą jest brak zasad. Jeśli ktoś umie się w tym odnaleźć to jest mu łatwiej, jeśli ktoś tak jak ja kieruje się dekalogiem, to będzie mu ciężko.

O polityce marzyła Pani już od dziecka?

Polityka w moim życiu pojawiła się przypadkiem. W szkole nie byłam nigdy typem aktywistki działającej w samorządach. Bardziej byłam osobą, która jasno artykułowała potrzeby i swoje prawa, ale nie należałam do żadnych organizacji. Dopiero po studiach zaczęła się moja przygoda z polityką.

Nie myśli Pani, o tym, by rzucić politykę i zająć się rodzinnym biznesem?

Polityczna emerytura się zbliża. Taka jest kolej rzeczy. Moi rodzice nie będą młodsi. Doskonale wiem, ile pracy i wysiłku kosztowało ich stworzenie tego, co dziś posiadają. Czuję się za to odpowiedzialna, więc wiem, że ten moment, by zająć się rodzinnym biznesem, jest nieunikniony. Aktywnym politykiem jestem już prawie trzynaście lat, więc myślę, że jak dobiję do dwudziestki, to będzie właściwy moment, aby przekazać pałeczkę tym, którzy dopiero będą zaczynać tę swoją służbę. Widzę coraz więcej ludzi, którzy chcą zaoferować coś od siebie, żyć dla polityki, a nie z polityki. A ja chciałabym jeszcze zrealizować wiele ciekawych projektów i wpływać na tą naszą lokalną rzeczywistość.

Co daje Pani w pracy najwięcej radości?

Uśmiech mieszkańców. Naprawdę. Ja się bardzo cieszę, jak podczas różnego rodzaju wyjazdów, podchodzą do mnie mieszkańcy i opowiadają, co się u nich zmieniło na lepsze. Niektórym może się wydawać, że kawałek nowego asfaltu albo położenie trzech kilometrów kanalizacji to takie prozaiczne rzeczy, ale one ułatwiają życie codzienne wielu ludziom. Przy obecnym podziale administracyjnym, łatwo mieszkańcom pomylić, kto jest za co odpowiedzialny, więc czuję się dumna, gdy mieszkańcy rozumieją, że te inwestycje dookoła nich są realizowane dzięki wsparciu z Urzędu Marszałkowskiego. Cieszy mnie też, że Fundusze Europejskie tak bardzo zmieniają tę naszą małą ojczyznę. Bez nich byłoby naprawdę ciężko. Cieszę się widząc jak rozwija się moje miasto – Łódź, ale najbardziej jestem zadowolona, gdy widzę te zmiany w małych miasteczkach i wioskach. Powstały świetlice, place zabaw, organizowane są zajęcia pozalekcyjne, nowe sekcje sportowe. Dzięki temu te środowiska mogą się jednoczyć, mają gdzie wspólnie spędzać czas, a co za tym idzie powstają nowe, oddolne pomysły. Ludzie organizują wycieczki rowerowe, wspólne spacery, grille z grantów stołecznych. Potem przychodzą do nas i dziękują, że dzięki którejś z naszych inwestycji łatwiej i lepiej im się żyje i chcą tu zostać.

A w życiu codziennym – gotowanie, sprzątanie, spotkanie z przyjaciółmi, wyjście do kina, teatru…

Podróże. Gotować ani nie lubię, ani nie umiem. Robię to tylko z konieczności, a nie z przyjemności. Za to sprzątanie mi pomaga, jak jestem zdenerwowana. Człowiek ma wtedy szansę się zrelaksować, wyładować. A z podróżami to jest tak, że wspomnienia z nich to jest jedyna rzecz, której mi nigdy nikt nie zabierze. Nigdy nie wiemy jak potoczy się nasz los. Wszystko zawsze można stracić. A podróże niesamowicie kształcą, poszerzają horyzonty, inspirują do różnych działań, które mogę później wykorzystać w pracy. Dlatego póki zdrowie mi na to pozwala, to jeżdżę. Należę do tych osób, które wykorzystują swoje 26 dni urlopu w roku. Nie chomikuję tych dni, bo uważam, że wypoczęty pracownik jest po prostu bardziej wydajny. Widzę to sama po sobie. Dlatego staram się raz na kwartał gdzieś wyjechać. Wolę wyjeżdżać na krótsze wakacje, ale częściej. Czasami wystarczy mi dłuższy weekend, żeby się zrelaksować.

Takie najskrytsze marzenie, zdradzi nam je Pani?

Nieee… Ale powiem co jest dla mnie najważniejsze – rodzina i zdrowie. Reszta nie ma znaczenia. Pieniądze szczęścia nie dają, są instrumentem do realizacji marzeń. Taka niezależność jest fajna, ale w życiu nie jest najważniejsze mieć, ale być. Poza rodziną i zdrowiem nic więcej do szczęścia nie potrzebuję. Czuję się farciarą i jestem spełniona. l

Rozmawiały Beata Sakowska i Joanna Twardowska
Zdjęcia Paweł Keler