Ostatni rok dał nam wszystkim nieźle w kość, ale przy okazji pandemii, wielu z nas przekroczyło bariery, które wydawały nam się nie do pokonania. Zawieszona w tej myśli, przypomniałam sobie o pewnej historii…
Kilkanaście lat temu wynajmowałam mieszkanie z dwójką znakomitych tancerzy. Pewnego dnia poinformowali mnie, że dostali się do obsady największego, tanecznego show w Polsce. Zostałam z wizją wynajmowanego mieszkania i swojej nerwicy pod jednym dachem (tak nerwicy). Żeby historia nabrała rumieńców, byłam w tamtym czasie w epicentrum swoich stanów lękowych. Na myśl o udziale w castingu czułam mdłości, nie wspominając o wyjeździe z rodzinnego miasta. Jedyne, co czułam poza złością, to paraliżujący lęk. Wtedy, wspomniana wyżej dwójka, stwierdziła, że jedynym słusznym krokiem, będzie mój udział w ostatnim castingu w Gdyni i próba dołączenia do obsady.
Fakt, miałam przygotowanie taneczne, ale nie byłam po szkole baletowej, a rozmawialiśmy o potężnym spektaklu teatralnym z udziałem najlepszych solistów z Polski. Uwzględniając moją chorobę, uznałam ten pomysł za tak niedorzeczny, że parsknęłam śmiechem. Oni jednak nie dali za wygraną. Na dwa tygodnie przed castingiem nasze życie zamieniło się w teledysk w klimacie „Step up”. Ona, z potencjałem, ale bez technicznych możliwości, Oni zdeterminowani.
Wzniosła muzyka w tle, krew, pot i łzy, rozciąganie, godziny na sali i próba stworzenia tancerki high level w kilkanaście dni. Przygotowaliśmy jazzową choreografię, doprowadziliśmy moje ścięgna do opcji szpagatowej, a na posiatkowanej przedziałkami głowie zamiast burzy loków, pojawiły się rogi. Wyglądałam bardziej jak wojowniczka afrykańskiego plemienia niż tancerka klasyczna. Wszystko działo się w takim tempie i tak poza mną, że moja nerwica wpadła w dezorientację.
Nie byłam w stanie poświęcić jej uwagi, a do tego nie była przyzwyczajona. W tym stanie oszołomienia, moi znajomi wsadzili mnie w auto i zawlekli do Gdyni. Dojechaliśmy na casting spóźnieni. Zastaliśmy pusty teatr. I w tej opustoszałej sali z widokiem na morze, pojawił się ból utraconej szansy i nagłe olśnienie, że przegapiłam coś, o czym naprawdę marzyłam.
– Skoro już tu dotarłam, nie zemdlałam po drodze i do tego wszystkiego moje ciało zaakceptowało stan nieludzkiego rozciągnięcia ścięgien, to nie mogę tego tak zostawić! Błagając i dzwoniąc, gdzie tylko się da, ściągnęliśmy do teatru asystenta choreografa, który nagrał mój pełen determinacji występ i wróciliśmy do domu, niekoniecznie wierząc, że coś z tego będzie. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić, że mogłabym stać się częścią takiej ekipy. Byłby to prawdziwy chichot losu, bo mój udział w castingu był zwyczajną prowokacją. Wiedziałam, że nawet gdybym jakimś cudem się dostała, to moja nerwica skutecznie zatrzyma mnie w miejscu, a ja grzecznie odmówię.
Nie odmówiłam… Do tej pory nie wiem, jak wylądowałam 350 km od Łodzi, jak pokonałam bariery, jak zatargałam ze sobą nerwicę i jak stałam się tancerką Teatru Muzycznego w Gdyni.