Ludzie

Nie jestem idealistą

Nie jestem idealistą

O najważniejszych rolach, które zagrał i reżyserach, z którymi współpracował, o Letniej Scenie Monopolis i finansowaniu przez biznes kultury rozmawiamy z Andrzejem Sewerynem, aktorem, reżyserem i dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie.

LIFE IN. Łódzkie: Wiem, że jest Pan kibicem piłkarskim a rozmawiamy w czasie, gdy trwa mundial, nie mogę więc nie zapytać, czy oglądał Pan mecze polskiej reprezentacji i jakie ma Pan wrażenia?

Andrzej Seweryn: Tak, jak spokojnie przygotowywałem się do kibicowania mojej ukochanej drużynie, tak też spokojnie reagowałem na porażkę polskiego zespołu. Nie należę bowiem do tych, którzy oszaleli, kiedy Polska wygrała eliminacje i znalazła się na Mundialu, ani do tych, którzy teraz wariują z powodu takich, a nie innych rezultatów. Mundial okazał się dla naszych piłkarzy bezlitosny i pokazał, ile warta jest dziś nasza drużyna. Trzeba na to spojrzeć z pokorą i zabrać się do pracy.

A kto zostanie mistrzem świata?

Bardzo chciałbym, by wygrał ktoś, kto gra w piłkę, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni – otwartą, szybką, radosną. Taką, która nie męczy i nie polega na siłowych rozwiązaniach.

Taką piłkę gra kilka drużyn…

No właśnie… Może to będzie Kolumbia, może Urugwaj, ale gdybym miał strzelać, to postawiłbym na Brazylię.

Który teatr Pan woli – ten tradycyjny, ze sceną zasłoniętą kurtyną, rzędami foteli, ciszą, którą przerywają dialogi aktorów czy ten, który wychodzi na ulicę albo – jak w przypadku Letniej Sceny Monopolis – do parku?

Wolę taki teatr, w którym dochodzi do autentycznego dialogu między publicznością a aktorem. A taki teatr może mieć miejsce i w teatrze z kurtyną i na scenie w parku albo na ulicy. W Teatrze Polskim gramy teraz przedstawienie „Król” Szczepana Twardocha w reżyserii Moniki Strzępki i proszę mi wierzyć, że kontakt jaki mamy z publicznością a ona z nami, to coś wyjątkowego. Mogą nam tego pozazdrościć wszystkie teatry – te z kurtyną i te grające na otwartej przestrzeni.
Przed którymi widzami lepiej się gra? Przed tymi, z którymi ma się kontakt. Przedstawienie „Szekspir forever”, które grałem na scenie w łódzkim parku, to – moim zdaniem – przykład takiego teatru, o którym marzy każdy aktor. I nie chodzi o to, czy dobrze grałem, czy źle, tylko właśnie o kontakt i dialog z widzami.

Drugi rok współpracuje Pan z firmą Virako i prezesem Krzysztofem Witkowskim, organizatorem i mecenasem Letniej Sceny Monopolis. Czy polscy przedsiębiorcy lubią teatr, chętnie finansują projekty teatralne, czy to wciąż wyjątki?

Pod tym względem prezes Witkowski jest pionierem, tak najdelikatniej ująłbym ten temat. Nie ma, a przynajmniej ja nie znam, drugiego takiego przypadku letniej sceny teatralnej, sfinansowanej z prywatnych pieniędzy. Na dodatek w przypadku prezesa Witkowskiego jest jeszcze jedna kwestia, za którą należą mu się wyrazy uznania – on tworzy kolejny teatr w Łodzi. To rzadkość, by przedsiębiorca zabierał się za taki projekt.

Dlaczego?

Dlatego, że w biznesie chodzi przecież o wypracowanie jak największego zysku. I jeżeli są ludzie, którzy zastanawiają się nad finansowaniem kultury, to trzeba założyć, że zanim zainwestują swoje ciężko zarobione pieniądze, kalkulują wcześniej opłacalność takiego kroku. I wcale nie chodzi o ewentualny zysk, bo na kulturze trudno zarobić, lecz na przykład o budowanie wizerunku firmy, czy chociażby określony prestiż. No i kiedy dochodzą do wniosku, że to się nijak nie opłaca, to zarzucają projekt. Ale dzięki Bogu są też tacy, którzy uważają, że warto inwestować w kulturę i jej rozwój, nawet wówczas gdy zainwestowanych pieniędzy nie można odzyskać. I do takich właśnie osób należy prezes Witkowski, który w moim odczuciu o kulturze myśli w sposób bardzo obywatelski.

Kieruje Pan Teatrem Polskim, gra na scenie, dostaje kolejne role filmowe – mimo skończonych 70 lat, nie myśli Pan o emeryturze. Aktorstwo nie męczy?

Zdarza się, że czasami męczy, ale jednocześnie, a może bardziej dodaje skrzydeł, młodości, siły.

Co wpłynęło na to, że został Pan aktorem?

Wie Pan, gdy człowiek jest młody, to chce poprawić świat i uczynić ludzi lepszymi. Ja tak właśnie chciałem i uznałem, że najlepszym do tego miejscem będzie teatr.

I udaje się to Panu?

Cały czas w to wierzę. Ja jestem od Kuronia, więc myślenie o społeczeństwie nie jest mi obce, aczkolwiek nie jestem jakimś absolutnym idealistą. Powiem więcej – bardzo często stąpam twardo po ziemi. Muszę, bo przecież wymaga tego bycie dyrektorem teatru.

Aktywność zawodowa u Pana idzie ramię w ramię z aktywnością życiową. W 1968 roku przesiedział Pan kilka miesięcy bez wyroku za produkcję i kolportaż ulotek przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Stan wojenny w 1981 roku zastał Pana we Francji i zmusił do emigracji z Polski. Wiele lat poza krajem ale poradził Pan sobie tam z doskonałym skutkiem. Do Polski wrócił Pan w 2010 roku i też świetnie sobie radzi. Do tego pięć żon, troje dzieci, troje wnucząt. Kilka życiorysów w jednym… Skąd Pan czerpie ten swój power?

To proste – kocham życie, kocham moją żonę, kocham to co robię. Jestem otoczony wspaniałymi ludźmi, tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Zespół moich współpracowników w Teatrze Polskim, to wspaniała grupa, z którą doskonale się rozumiem. Do tego mam cudowne dzieci i wnuczki – to wszystko składa się na to, że ta energia wciąż we mnie jest.

Zostańmy jeszcze chwilę przy kobietach. Można?

Pewnie nie odpowiem, ale proszę pytać.

Pięć żon może świadczyć o tym, że albo szybko się Pan zakochuje, albo szuka kobiecego ideału?

Znalazłem.

Setki ról filmowych i teatralnych. Za wiele z nich był Pan nagrodzony. Którą uznaje Pan za najważniejszą?

Na każdym etapie życia coś było najważniejsze. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie ma najważniejszej roli. Wszystkie zrealizowane filmy były dla mnie piekielnie ważne – rola sędziego w „Panu Tadeuszu”, rola w „Dyrygencie”, za którą dostałem nagrodę, rola Prymasa Wyszyńskiego albo rola w filmie „Amok”, obie nagrodzone. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, ale nie wskażę tej jednej jedynej, najważniejszej. Nie ma takiej.

A rola Zdzisława Beksińskiego w filmie „Ostatnia rodzina” Jana Matuszyńskiego? Wielu uważa, że to właśnie jest najlepsza i najważniejsza Pańska rola filmowa? Zgadza się Pan z tym?

Na pewno była to rola ważna. To rezultat wielu lat mojej pracy w teatrze i w kinie, i tak o tej roli mogę powiedzieć.
Ale z ocenianiem tego, czy jest najważniejsza mam problem. To, to chyba tylko Bóg wie.

No i ci, którzy Pana oceniają.

Tak, oni też.

Zagrał Pan w najbardziej łódzkim filmie, jaki powstał – w „Ziemi Obiecanej”. Rola Maksa Bauma, to ważny element Pańskiego życia artystycznego czy po prostu jedna z wielu ról?

Dzięki tej roli poznało mnie tysiące ludzi. Dziś uznaje się, że ten film Andrzeja Wajdy jest najlepszym polskim filmem, a na pewno jednym z najlepszych. To siłą rzeczy była bardzo ważna rola.

Aktor czy reżyser? W jakiej roli czuje się Pan lepiej?

Nie mam jednej zdecydowanej odpowiedzi na to pytanie. Zależy nad czym pracuję, co to za tekst, jaka rola, teatr, język… Jestem aktorem i reżyserem. Czasami grana rola sprawia mi ogromną radość, a czasami reżyserowanie daje większą satysfakcję.

Jako aktor grał Pan u wielu reżyserów. Który, a może było ich kilku, nauczył Pana najwięcej, spowodował, że stał się Pan aktorem wyjątkowym?

Na pewno kimś ważnym był dla mnie Andrzej Wajda, ale razem z nim w jednym szeregu muszę wymienić innych, choćby Jacques Lassalle czy Andrzej Żuławski. Ale są też inni ważni dla mnie – Janusz Warmiński, Jan Świderski, Jacek Woszczerowicz, Antoine Vitez, Claude Regy i wielu innych. Na nasze życie wpływ wywiera wiele osób, na moje również.

A jest jakaś rola, której nie potrafiłby Pan zagrać?

Nie wiem… Musiałbym dostać taką rolę i ewentualnie wtedy mogłoby się okazać, że z różnych względów nie umiem, a może nie chcę jej zagrać.

Rozmawiał Robert Sakowski

Zdjęcia archiwum Teatru Polskiego