Mateusz Lipski

Mieć czy być?

Gdy w 2004 roku nabywaliśmy pierwsze własne mieszkanie, sytuacja na rynku wyglądała zgoła inaczej, niż ma to miejsce dziś. Ilość realizowanych inwestycji, a tym samym ofert sprzedaży nowych lokali była ograniczona, by nie powiedzieć niezwykle uboga. Na łódzkim rynku dominowało dosłownie kilku większych graczy, którym usiłowała dotrzymać kroku dosłownie garstka tych pomniejszych. W zestawieniu z niewielką siłą nabywczą łodzian przełomu tysiącleci ograniczoną dostępnością kredytów hipotecznych i raczkującą odwagą klientów do ich zaciągania, obraz branży deweloperskiej w naszym mieście kształtował się dość niemrawo. To tu, to tam powstawały nieliczne nowe „apartamentowce” uzupełniające istniejącą tkankę gierkowskich blokowisk i pustkę suburbii. Centrum Łodzi, jako stereotypowe zagłębie patologii inwestorzy omijali szerokim łukiem. Zresztą wówczas niewielu nabywców zdecydowałoby się na zakup mieszkania na Lipowej, czy Struga.

W 2006 roku nastąpił – nie przesadzając – wybuch. Istny boom mieszkaniowy trwający nieprzerwanie, z niewielkimi tąpnięciami aż do dziś. Członkostwo Polski w Unii Europejskiej, wysyp inwestycji i funduszy, niewidziany dotąd wzrost gospodarczy i rozwój biznesów poskutkowały dynamicznym spadkiem bezrobocia. Otworzyło to perspektywę posiadania własnego, nowiutkiego „M” przed tysiącami tych, którzy przed momentem nie mieli na nie najmniejszych szans. Branża deweloperska nie mogła zareagować na rosnący popyt inaczej, niż poprzez rosnącą podaż. Nowe, coraz bardziej przemyślane, a z czasem także atrakcyjne architektonicznie i estetycznie projekty zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Zareagowała także branża bankowa, w której przez lata krążył dowcip o kredycie hipotecznym „na puls”. Klient żył, a więc dostawał. Dostępność finansowania kreowała ciągły wzrost branży deweloperskiej, a ta budowała jeszcze więcej.

Deweloperskie eldorado skłoniło setki drobniejszych przedsiębiorców specjalizujących się w zupełnie innych dziedzinach do zainteresowania właśnie tym biznesem. Wielu, którzy zarobili gdzie indziej nieco większy grosz i dysponowało startowym kapitałem, zaczęło decydować się na realizację swoich pierwszych inwestycji mieszkaniowych. Projektów, często niespecjalnych jakościowo i funkcjonalnie, lecz zawsze wydajnych kosztowo i rentownych pojawiła się cała masa. Grunty budowlane, nawet te wcześniej wzgardzane, zaczęły znajdować zaś swoich amatorów. Budowało się szybko, szybko, a nawet jeszcze szybciej.

O ile perspektywa dla wielkich rynkowych graczy, cechujących się korporacyjną strukturą, nieograniczonym kapitałem i międzynarodowym zapleczem biznesowym rysuje się w branży deweloperskiej nader korzystnie, nie można tego samego powiedzieć o przyszłości lokalnych, mniejszych inwestorów. Ale co się stało? – zapyta wielu. Odpowiadam: w istocie stało się wszystko, a w każdym razie bardzo wiele.  Po pierwsze (i najprostsze) – inflacja, poziom stóp procentowych, a tym samym niewielka dostępność kredytowania. Po drugie – galopada cen. Tanio już było, a to oznacza trwałą zmianę i nadchodzący trend rynkowy. Zamiast kupić, spłacić i mieć, większość stać będzie jedynie by przez całe życie wynajmować. Podobnie jak ma to miejsce w wielu krajach zachodu. Po trzecie – pokolenie generacji „Z” zmiecie za chwilę to, co znamy ze starego świata. Ono nie chce wzorem swoich rodziców posiadać poprzez kredytowe niewolnictwo i porządek narzucony przez korporacje. Stawia na wolność, mobilność i brak zobowiązań. Dziś żyje tu, a za moment gdzie indziej, nie zadając sobie pytania „mieć, czy być” rodem z rozważań Ericha Fromma.

W kontekście branży deweloperskiej – przetrwają więksi, którzy w łatwy sposób przesiądą się na inwestycje pod wynajem. Ci, którym nie spieszy się z szybkim odzyskaniem zainwestowanego kapitału, a każdy nowy projekt obliczony jest w perspektywie wielu lat.