Nie potrafię pisać recenzji teatralnych i jeżeli już coś miałbym recenzować, to zdecydowanie wolałbym film. O monodramie „Klaus – obsesja miłości” napiszą w gazetach i serwisach łódzcy recenzenci, więc nawet się nie będę wysilał. Obiecałem jednak kilku osobom parę zdań o tej sztuce, co niniejszym czynię.
A zatem może tylko tyle: było intensywnie, z wyjątkowymi emocjami i w doskonałym wykonaniu. Dlatego każdy, kto zna teatr robiony przez Kamila Maćkowiaka, musi jego „Klausa” zobaczyć. To monodram napisany, wyreżyserowany i świetnie zagrany przez Maćkowiaka. Z kolei ci, którzy teatru Maćkowiaka nie znają, powinni go poznać. Bo to wyjątkowy teatr i wyjątkowy aktor. Czy akurat poznawanie powinni zacząć od „Klausa”…? Nie wiem, ale w sumie czemu nie. To sztuka inna od takich, jak „Totalnie szczęśliwi”, „Ławeczka na Piotrkowskiej” czy „Cudowna terapia”, ale właśnie tu fani Maćkowiaka, a do nich należę, mogą go zobaczyć w pełnej krasie. W tamtych sztukach Kamil tylko gra, tu przede wszystkim gra, ale swoim monodramem wyraża chyba też coś jeszcze – wyraża Klausowi Kinskiemu jakiś rodzaj uznania. I robi to w taki sposób, jak tylko aktor może okazać uznanie innemu aktorowi – poprzez doskonałą grę.
„Klaus – obsesja miłości” to rzecz o Klausie Gunterze Karolu Nakszyńskim, czyli Klausie Kinskim – genialnym aktorze, pochodzącym z Sopotu i mającym w sobie odrobinę polskiej krwi (ze strony ojca). Do dziś w Sopocie przy Kościuszki 10, stoi dom, w którym artysta się urodził. Na dole ktoś uruchomił pub i galerię „Kinski” – swego czasu modne miejsce w Sopocie, a teraz nie wiem, czy jeszcze działa.
„Klaus” Maćkowiaka jest dla mnie istotny z kilku różnych powodów, ale chciałem go zobaczyć przede wszystkim dlatego, że już od czasów studenckich jestem fanem Klausa Kinskiego. Jako stały bywalec DKF (dla niewtajemniczonych wyjaśniam – DKF to Dyskusyjny Klub Filmowy, miejsce, gdzie ponad 30 lat temu można było zobaczyć te filmy, których nie było w powszechnej dystrybucji) miałem kiedyś możliwość obejrzeć przegląd twórczości Wernera Herzoga. Zobaczyłem realizacje, w których główną rolę zagrał Kinski: „Aguirre – gniew boży”, „Woyzeck”, „Fitzcarraldo”, „Nosferatu wampir”, „Cobra Verde”. Wtedy odkryłem aktora dla siebie i uznałem go za jednego z największych. Nie wiedziałem nic o jego ekscentrycznym życiu i psychopatycznych skłonnościach. Przypuszczam, że dziś, przez takie ruchy jak me too, za swoje „wyskoki” zostałby nazwany degeneratem, seksoholikiem i gwałcicielem. Nie doczekał tego. Jest aktorem zapomnianym, nie ma nawet swojego grobu. Chyba wyczuł, że kiedyś ktoś może zechcieć rozliczyć go za jego życie, więc kazał spopielić po śmierci swoje zwłoki, a prochy wysypać do oceanu. Nie ma gościa, nie ma kasy, po którą mogą się upomnieć ofiary(?), więc wszystkie ruchy mogą co najwyżej jego imię odsądzać od czci i wiary.
Kamil Maćkowiak swój monogram nazwał „Klaus – obsesja miłości”. Trafnie, bo Kinski przez cały czas żył swoimi obsesjami. Jedną z nich była właśnie miłość, której pragnął, szukał i która go opętała, a uczucie sprowadziła do seksu. Aktor sam nie wiedział z iloma kobietami uprawiał seks, niektórzy mówią o 2-3 tysiącach. Ale w jego życiu było wiele innych obsesji. Pieniądze, których chciał mieć jak najwięcej, a które wydawał bez umiaru. Obsesją była gra aktorska – on grał bez opamiętania, ktoś wyliczył, że miał na swoim koncie ponad 300 ról filmowych i teatralnych! Obsesją było samo aktorstwo – Kinski nigdy nie chciał być aktorem i obsesyjnie nie znosił tego, że musi nim być, aż w końcu został uznany za aktora genialnego. Obsesją było też wielkie ego artysty, które powodowało, że do tego, by żyć, potrzebował sławy. Te wszystkie obsesje tworzą coś na kształt jednej wielkiej obsesji – obsesji nienasycenia. Można powiedzieć, że Kinski był człowiekiem nienasyconym i nienasyconym artystą. I właśnie to doskonale wybrzmiewa z monodramu Kamila Maćkowiaka. Te obsesje wzięły się z czasów dzieciństwa i młodości Kinskiego. Nędza, w jakiej przyszło mu żyć i wojna, na którą trafił, mając 16 lat, zrobiły z niego w dorosłym życiu potwora, niedocenionego geniusza (filmy, w których grał, weszły do historii kina, ale on chyba nigdy nie został nagrodzony za swoje wybitne role) i przede wszystkim człowieka nienasyconego.
Nie znam się na teatrze, jest on dla mnie miejscem spędzania czasu w sposób lekki, łatwy i przyjemny, albo miejscem refleksji i chwilowej zadumy nad życiem i jego sensem. W teatrze robionym przez Kamila Maćkowiaka mam to i to. I nie mnie oceniać co jest lepsze. Niech to zrobią recenzenci. Ja dziękuję za ten monodram – jest dla mnie ważny.
PS
Pytaliście, czy na scenie pada dużo przekleństw. Pada ich sporo, ale wszystkie mają swoje uzasadnienie, więc nie rażą. Pytaliście, czy są momenty obsceniczne, wulgarne. Są, ale kiedy działy się na scenie, to gdzieniegdzie na widowni rozlegał się cichy śmiech. Nie wiem, czy zażenowania, czy niezrozumienia, bo w tym nie było nic śmiesznego.
Robert Sakowski
Zdjęcia Joanna Jaros