Styl życia

Helena, która nigdy nie narzekała na swoje życie!

Helena, która nigdy nie narzekała na swoje życie!

Zawsze z dumą podkreślała, że jest łodzianką, Polką i chrześcijanką. Helena Skrzydlewska była seniorką znanego łódzkiego rodu, właścicielką sieci kwiaciarni i zakładów pogrzebowych. Na jej cześć nazwano największą w Polsce sieć kwiaciarni.

 

Helena Skrzydlewska, z domu Wiatr, mieszkała na ulicy Sosnowej w Łodzi. Tam wychowywała się i dorastała. Jej rodzice, Franciszek i Józefa należeli do klasy robotniczej i pracowali w łódzkich fabrykach.

– Urodziłam się przed wojną, nie było wtedy łatwo, ale jakoś weselej. Nie było takiej zachłanności, każdy cieszył się tym, co ma. Pracował ciężko, by zarobić na kupno placu, budowę domu czy po prostu na życie. W Łodzi koło siebie mieszkali Polacy, Żydzi, Niemcy. Nikomu to nie przeszkadzało. U Żydów podobała mi się ich solidarność. Trzymali się razem. Do mojej klasy w szkole chodziły dzieci różnej narodowości. Żyliśmy w zgodzie. Dopiero po 1937 roku zaczęło się takie napuszczanie. Mówienie „Bij Żyda!” I tak to wszystko poszło – wspominała Helena Skrzydlewska w wywiadzie dla Dziennika Łódzkiego, którego udzieliła z okazji swoich 90. urodzin.

Córka weterana wojny polsko-bolszewickiej

Ojciec Heleny, był legionistą i jako ułan marszałka Józefa Piłsudskiego, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. W jednej z bitew został ciężko ranny i trafił do szpitala w Łodzi.

– Kiedyś ten szpital odwiedził generał Józef Haller. Zobaczył ojca i żal mu się zrobiło młodego chłopaka. Kazał go zabrać do szpitala w Warszawie. Tam zrobili mu operację. Wrócił do Łodzi, kiedy akurat ja się urodziłam. Rodzicom żyło się ciężko. Ojciec był chory, chodził w gorsecie. A tu nagle listonosz przyniósł mu rentę za cały rok. Okazało się, że to renta wojskowa. Dostawał co miesiąc 100 złotych – opowiadała Helena Skrzydlewska w rozmowie z Anną Gronczewską.

Na tamte czasy to była ogromna kwota. Byłym legionistą zainteresował się Związek Inwalidów Wojennych, który dzieciom inwalidów wojennych organizował wyjazdy na wakacje. Dzięki temu mała Helenka mogła jeździć na kolonie do Burzenina. Zdolne dzieci mogły także uczyć się zawodu w gimnazjum.

Trzeba mieć konkretny zawód

Helena Skrzydlewska nigdy nie ukrywała, że od najmłodszych lat była przedsiębiorczą osobą i uważną obserwatorką tego, co dzieje się w kraju i na świecie. Choć początkowo myślała o tym, żeby zostać nauczycielką, to jednak zdecydowała się pójść inną drogą zawodową.

– Przed samą wojną, w 1938 czy 1939 roku widziałam, że wielu przedstawicieli inteligencji nie ma pracy. Nauczyciele, inżynierowie… Rodzice wykosztowali się na naukę syna, a on idzie pracować jako dozorca. Pomyślałam, że trzeba zdobyć konkretny zawód. Bardzo lubiłam chodzić na rynek i obserwować jak ludzie handlują. Mieszkałam w śródmieściu, więc najczęściej odwiedzałam Górniak. Chodziłam po wielkich sklepach i podglądałam ten handel, jak układane są towary. Podobało mi się to i pomyślałam, że trzeba się zająć handlem – wspominała.

Powiedziała o tym kobiecie, która opiekowała się rodziną z ramienia Związku Inwalidów Wojennych. Dzięki temu Helena trafiła do szkoły gospodarczej, którą przy ulicy Wodnej prowadzili salezjanie. Tam wyuczyła się handlu oraz księgowości i zdecydowała się założyć swój biznes.

– Przed wojną Piłsudski dawał inwalidom wojennym koncesje na sklepy kolonialne i restauracje. Ja miałam taką koncesję od ojca dostać. Nie wiedziałam jeszcze, jaki to ma być sklep, ale i tak wszystkie plany zniszczyła wojna – opowiadała.

Wojenna miłość

Helena Wiatr swego przyszłego męża, Ryszarda Skrzydlewskiego, poznała podczas wojny, razem działali w konspiracji. Ślub wzięli zaraz po zakończeniu okupacji w Żaganiu. Z Łodzi musieli wyjechać, ponieważ stanowili wtedy „niepożądany element”. Mieli dwoje dzieci: Elżbietę i młodszego o siedem lat Witolda. Rodzina Skrzydlewskich należała do zamożnych ludzi. Od pokoleń byli związani z Zarzewem, kiedyś podłódzką wsią, a dziś integralną częścią Łodzi. Tu prowadzili gospodarstwo jeszcze w dziewiętnastym wieku. Na polach należących do rodziny stoją dziś budynki dawnych zakładów im. Strzelczyka, Centrum Opiekuńczo-Rehabilitacyjne, przebiega po nich dwupasmowa ulica Przybyszewskiego.

– Kiedy ponad sto lat temu we wsi Zarzew budowano kościół św. Anny, materiały na budowę przewoziły konie rodziny Skrzydlewskich. Dziadkowie nie byli jednak zadowoleni, że ich syn, a mój ojciec, ożenił się z Heleną. Traktowali to małżeństwo jako mezalians. Nie mogli przeboleć, że Ryszard związał się z „fabryczną” dziewczyną. Dlatego rodzice po ślubie zamieszkali w służbówce, obok domu dziadków – wyjaśnia Witold Skrzydlewski.

Po śmierci męża sama poprowadziła gospodarstwo

Ale to właśnie pani Helena po śmierci teścia uratowała rodzinną firmę Skrzydlewskich. Postawiła na hodowlę i sprzedaż kwiatów. Ciężko pracowała, wstawała codziennie o czwartej rano.

– Mąż pochodził z bogatej rodziny ogrodników. Przez całe życie się uczył. W czasie wojny na tajnych kompletach, a po jej zakończeniu zdał maturę. Pracował na kolei, skąd posłali go na studia. Pracował i się uczył. Wychodził o siódmej rano, a wracał o jedenastej w nocy. Studiów jednak nie skończył. Jeden z kolegów zaczął go szantażować. Powiedział, że doniesie na niego, bo bierze pensję z kolei. Chciał za milczenie pieniędzy. Mąż mu nie zapłacił, więc tamten złożył na niego donos. Męża wyrzucili z pracy i ze studiów. Brakowało mu półtora roku do ich skończenia. Dostał jeszcze wilczy list i w Łodzi nigdzie nie mógł znaleźć zatrudnienia. Załamał się. Ludzie bardzo szanowali męża. Przychodzili do niego i prosili, by pisał podania do urzędów – opowiadała o tamtych czasach seniorka rodu.

Ryszard Skrzydlewski zmarł w wieku 49 lat. Osierocił syna i córkę, a gospodarstwo teściów, które jak na tamte czasy było bardzo duże, liczyło aż dwadzieścia pięć hektarów, pozostało bez gospodarza. Skrzydlewscy mieli największe gospodarstwo na Zarzewie. Było ogrodnictwo, ale i krowy, świnie. Józef Skrzydlewski, dziadek Witolda, zaraz po wojnie założył jeszcze wytwórnię wód gazowanych. Jako pierwszy prywaciarz. Był też wielkim społecznikiem. Dzięki niemu przeprowadzono wodę i gaz na Zarzew. Załatwił, że przedłużono linię tramwajową.

Kułak, skarbówka, domiary…

Chcąc nie chcąc zajmowanie się gospodarstwem i rodziną spadło na barki Pani Heleny. Choć wcześniej nie miała pojęcia o pracy w gospodarstwie, musiała ją szybko poznać. Jej teścia, przedwojennego policjanta, uznano za kułaka i zlicytowano za podatki.

– Ciężko było. Na płotach wypisywali nam „kułak”. Na takich ludzi jak mój teść ówczesna władza zawsze coś miała. Teść miał słabe serce. Tak był zaszczuty tymi podatkami i domiarami, że miał dość życia. Licytację przeżył, ale kiedy przyszli do niego komornicy serce nie wytrzymało. Gdy pogotowie przyjechało, to już nie żył. Na drugi dzień komornicy znów przyszli. Teść leżał w trumnie w dużym pokoju. Zapytali, gdzie pan Skrzydlewski. Wskazaliśmy im pokój. Jak zobaczyli tę trumnę, to szybko wyszli… – tak ten nieciekawy czas wspominała Helena Skrzydlewska.

Seniorka rodu opowiadała, że jej rodzina dwa razy została rozkułaczona. Pierwszy raz zaraz po wojnie, drugi raz pod koniec rządów Gomułki. Zabrano im wtedy duży kawał ziemi, za który dostali od państwa po 3,60 zł za metr kwadratowy. Niedługo po tym nastał Gierek. Za ten sam metr płacono wówczas 25 złotych!

– Ja z tych domiarów nie wyszłam do końca komunizmu. Czasem kładłam się do łóżka szczęśliwa, że zapłaciłam ostatnią ratę. Myślałam, że już będzie dobrze. A za dwa dni znów przychodziła skarbówka… – wspominała pani Helena.

Pierwsza kwiaciarnia

Pierwszą kwiaciarnię założyła przy domu, na Zarzewie. Robiła wiązanki i wieńce. Jednak ówczesne władze szybko ją opodatkowały i nałożyły domiar, czyli uznaniowy podatek, nakładany na przedsiębiorcę przez urząd skarbowy. Oficjalnie wprowadzono go w PRL po II wojnie światowej.

– Istniał wtedy przepis, który nie pozwalał sprzedawać przetworzonych kwiatów bez koncesji. Można było sprzedać chryzantemę w doniczce, ale nie w wiązance. Zaczęłam się starać o koncesję, ale… przyszli panowie ze skarbówki i dali mi ponad 70 tysięcy złotych domiaru. Nie sposób było tego zapłacić. Chodziłam do urzędu i prosiłam, by darowali mi te pieniądze. Płakałam, ale nie pomogło. W końcu dotarłam do prezydenta Łodzi. Powiedziałam, że ciężko pracuję, a dostałam tyle domiaru, że nie jestem w stanie tego spłacić. Żądają ode mnie koncesji, a takiej prywaciarzom nie dają. Pokazałam, jak wyglądają moje ręce. I prezydent dał mi koncesję na kwiaciarnię. Ta koncesja ma numer trzynaście. Ale domiary się nie skończyły. Bywało, że urzędnik przychodził do kwiaciarni i siadał koło mnie. Ja handlowałam, a on zabierał kasę. Jeden z nich powiedział mi kiedyś: Pani ma nerwy? Ja to myślałem, że pani się przez to wszystko powiesi! – opowiadała Helena Skrzydlewska.

Sieć kwiaciarni H.SKRZYDLEWSKA

Na założenie sieci kwiaciarni wpadł jej syn Witold. To największa taka sieć w Polsce, a pod szyldem H.SKRZYDLEWSKA działa dziś w Łodzi i okolicach ponad 40 kwiaciarni.

– Na majątek Skrzydlewskich pracowały trzy pokolenia. Ja ostatnia zostałam ze swymi dziećmi. Wiedziałam, że nie mogę tego zmarnować. Za pieniądze z wywłaszczeń kupiłam ogrodnictwo przy ulicy Marmurowej w Łodzi, pieniądze dałam też dzieciom. Sprawiedliwie podzieliłam. Spłaciłam jeszcze długi, które zostały po teściu. Syn zakładał kwiaciarnie. Pojechał za granicę. Zobaczył, jak to tam wygląda. Zrozumiał, że jedna kwiaciarnia nie wystarczy. Powinna być cała sieć, by zarobić. I tak zrobił. Ja się cieszyłam. Fabryki w Łodzi polikwidowano, więc była praca dla ludzi. Nie byłam zadowolona, że ta sieć nazywa się H.SKRZYDLEWSKA. Z drugiej strony pomyślałam, że ludzie mnie znają. Choćby z tego, że zawsze dużo pracowałam – podkreślała w rozmowie z dziennikarką.

Po kwiaty do Heleny Skrzydlewskiej przychodzili ludzie z całego Widzewa i Dąbrowy. Potrafiła każdemu doradzić, przygotować wiązankę na ślub i na pogrzeb.

– Kiedyś w Łodzi mieszkało wiele osób ze wsi. Dostawali w nocy telegram, że ktoś umarł z rodziny. To w nocy do mnie po wiązankę biegli. Prosili, by zrobić ją, bo rano mają autobus czy pociąg na wieś. Nie pytałam się, czy mają pieniądze, czy nie, tylko ją robiłam.

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Witold Skrzydlewski, syn Heleny i Ryszarda, zdecydował o rozszerzeniu rodzinnego biznesu na branżę pogrzebową. Zaczął tworzyć sieć biur pogrzebowych, która dziś liczy 16 punktów. Helenie Skrzydlewskiej początkowo ten pomysł nie spodobał się, ale z czasem przekonała się do niego.

– Gdyby nie zakłady to kwiaciarnie dawno by splajtowały. Nie podobało mi się, bo sama przygotowywałam pogrzeby teścia, teściowej, męża. Widziałam, jak wygląda ta branża… Chciałam, żeby było inaczej. Żeby trumny nie nieśli ludzie z czerwonymi nosami i żeby ludzie nie bali się, że się z nią przewrócą – opowiadała.

Karierę polityczną zostawiła synowi i wnuczce

Helena Skrzydlewska bardzo interesowała się polityką, ale sama, jak zawsze podkreślała, na polityczna karierę nie miała czasu. Tę działalność pozostawiła synowi i wnuczce.

– Syn był radnym przez trzy kadencje. Wnuczka była dwie kadencje posłanką na Sejm RP, a potem posłanką do Europarlamentu. Cieszę się, że nie zrobili wstydu i nie zarzucili im, że coś ukradli. To najważniejsze.

Pani Helena nigdy nie narzekała na swoje życie.

–  Mogłabym je jeszcze raz przeżyć. Takie było życie i święty Boże nie pomoże. Chciałabym tylko, by życie układało się dzieciom, wnukom, prawnukom – mówiła.