Kamil Maćkowiak

Felieton o moim ojcu

Parafrazując klasyczkę – „Ten felieton mu się po prostu należy”… W dzieciństwie był postacią mityczną. W domu był dwa, trzy miesiące w roku. Przypływał z rejsów, przywoził słodycze, colę (nigdy nie zapomnę, jak porzygałem się po wypiciu jedenastu puszek jednego dnia) i pomarańcze. Czasem nas ze sobą zabierał. Pierwszy raz – gdy miałem osiem lat – w roku szkolnym trzy miesiące spędziłem na statku, którego był kapitanem, zmierzając do Brazylii i Argentyny. Pamiętam, z jaką dumą obserwowałem go na mostku kapitańskim, gdy sprawnie dowodził załogą i kierował tym metalowym potworem o pojemności ładowni (to były statki transportowe o pojemności 20.000 ton).

Superbohater. Kapitan. Mama mnie straszyła: „Poczekaj, jak ojciec wróci!” albo „Zobaczysz, powiem to ojcu!”… On wracał i próbował nas z bratem jakoś okiełznać, ale nie obyło się bez tarć… Gdy byłem nastolatkiem, przestał być mityczny, był po prostu daleki, wręcz obcy. To cena jaką płacą rodziny marynarzy… Wtedy mieszkałem już w internacie i nawet na weekendy wracałem niechętnie do domu — bo moje sprawy, taniec, rówieśnicy, interesowały mnie dużo bardziej. Gdy miałem 16 lat wykrzyczałem mu „że go nienawidzę” i „że ma tylko zarabiać pieniądze i się odwalić”. Zabolało go, choć jako typ twardego faceta tego nie okazał, a mnie właśnie o to chodziło: żeby go ukarać, że był nieobecny, kiedy tak bardzo go jako młody chłopak potrzebowałem. Dziś żałuję, że nie potrafiłem tego zrobić inaczej.

Raz się nawet pobiliśmy…no może przesadziłem, ale doszło do przepychanki, gdy obraziłem Mamę, a on, jak zwykle, stanął w Jej obronie. To właśnie Mama była zawsze takim spoiwem między nami, przekaźnikiem w naszej relacji. Mówiła mi przez telefon gdzie byli, co robili, co robi on, a mnie nigdy nie przyszło do głowy, żeby powiedzieć: „Daj mi go do telefonu”. Wciąż był gdzieś z boku, gdzieś zbyt daleko, by po niego sięgnąć. O jego opiece w czasie choroby Mamy, o jego oddaniu, miłości, napisałem już w „LIFE IN” osobny felieton. Był z Nią do końca, do ostatniej sekundy. I nigdy mu tego nie zapomnę. To on dał mojej kochanej Mamie Krysi bezpieczeństwo i komfort (niezręczne określenie) odchodzenia, Jej gaśnięcia. I znów stał się moim superbohaterem jako mąż, jako człowiek.

Rysio (lub Ricardo — tak do niego mówię) przeprowadził się z Gdyni do Łodzi, przez prawie rok mieszkaliśmy razem. Ważny test — dwóch facetów, którzy po 30 latach uczą się wspólnoty, budują ojcowsko-synowską relację w zupełnie nowej rzeczywistości. Teraz gdy już mieszkam sam, często wpadam na obiad, a on opiekuje się moim psem, pomaga coś załatwić, jest cały czas obok, raptem kilometr ode mnie. Podziwiam, jak jest zorganizowany, silny, konsekwentny, jak się nie poddał, nie załamał… Moje dziewczyny z fundacji też Rysia uwielbiają. Wiecie… faceci sobie wyznają uczucia zazwyczaj po alkoholu. Ja (ponieważ od roku nie piję) postanowiłem to zrobić tym felietonem.