Kamil Maćkowiak

Felieton lekko ekonomiczny

Właściwie to zaczęło się już w dzieciństwie. Jak miałem kilka lat, występowałem na rodzinnych imprezach. Wierszyk, piosenka, „tanuszek” (obowiązkowy, gdy już zacząłem chodzić do „baletówki”) i „Kamilek, zrób szpagat!” – Kamilek robił, dostawał brawa, podchmieleni wujkowie dziwili się: „Jaki on giętki”; wzruszone ciocie powtarzały: „No artysta, nasz Barysznikow”, a dla mnie była to najwspanialsza gratyfikacja.

W „baletówce” jako nastolatek występowałem w Operze Bałtyckiej, przez kilka lat prowadziłem też program w Telewizji Gdańsk – wszystko oczywiście bez wynagrodzeń, ale zdobywałem doświadczenie, życie się zaczynało, rodzice mnie przecież utrzymywali, na fajki kieszonkowe dostawałem (mówiłem, że na lekcje pianina) i entuzjazm i radość były niewyczerpane. Studia – znów sytuacja się powtarza. Już na drugim roku pracuję w Teatrze Jaracza, jak inni aktorzy, gram po kilkanaście spektakli miesięcznie, z tą różnicą, że za „stawkę studencką”.

Wystarcza akurat na taksówkę, gdy nieprzytomny, o ósmej jadę na poranny spektakl „Romeo i Julia”. Dawałem sobie radę, będąc wciąż na garnuszku u starych, liczyło się to, że tak wcześnie, w tak dobrym teatrze, taka szansa, wyróżnienie, moja twarz na plakatach – kto by myślał o kasie? Poza tym mnie przecież kształtowali na artystę, czytałem Dostojewskiego, oglądałem Felliniego, pisałem wiersze – pieniądze to był tylko wstydliwy dodatek czy konsekwencja misji, powołania, złożenia talentu na ołtarzu sztuki.

Przekraczanie granic, emocje publiczności, ciągła eksploracja – to waluta, na której mi wcześniej zależało. Ale w końcu dorosłość dała mi w pysk, rodzice anulowali stałe zlecenie na konto, zaczęło się pomieszkiwanie w domu aktora lub w teatrze, jedzenie makaronu z tartą bułką (do dziś lubię) lub ryżu z ketchupem. Wciąż czułem się artystą z powołania, ale żeby już mieć na raty kredytu na własne mieszkanie, trzeba było wozić tyłek na castingi w Warszawie, by w końcu podłapać jakiś serial… Jak zarabiają rzekomi czy rzeczeni „prawdziwi artyści”, czyli teatralni aktorzy, wiedzą wszyscy – mizernie. Nie, kochani, nie chcę uprawiać martyrologii. Wszyscy zarabiamy za mało, wszyscy chcemy więcej – jasne…

Wykonuję po prostu taki zawód jednocześnie prowadząc firmę, w której muszę zarobić na honoraria, czynsze, ZUS-y, etc., a mam poczucie, że moje usługi są dla niektórych tak niewymierne, może niezrozumiałe, że chęć gratyfikacji jest odbierana jako forma tupetu i pazerności. Wciąż dostaję propozycje, które owszem, za friko, ale „będę to miał do CV”, albo poznam ludzi, którzy „pchną moją karierę na szczyty”, albo też „teraz nic nie dostanę, ale już za chwilę będzie kolejna propozycja i tam JEST budżet”. Kiedy to dotyczyło tylko mnie, jakoś sobie z tym radziłem. Dziś, gdy prowadzę teatr, bez stałej dotacji, bez mitycznych sponsorów, coraz bardziej mnie to wkurza. Bo najlepiej, żebyśmy grali za darmo. Są oczywiście wyjątki i firmy, które nas wspierają jak mogą, ale generalnie z tą kulturą to jest problem…

o to takie niewymierne, jakieś wzruszenie, jakieś emocje, czy refleksje… Dlaczego piszę ten felieton? Bo dostałem pewną propozycję, bardzo dyskusyjną artystycznie (szczerze? żenującą), ale fantastycznie płatną. I to z kategorii sum, które zawsze zarabiali koledzy, nie ja. Dwa tygodnie już rozpatruję za i przeciw, rozkminiam… wkurzam się na siebie coraz bardziej, bo wiem, że i tak powiem „nie”. Bo ja chyba wciąż jestem tym chłopcem, który za uśmiech i zadowolenie publiczności woli mówić wierszyki, niż sprzedać swoje nieco już zakurzone, a jednak wciąż, ideały. I tylko nie wiem, czy w pewnym wieku to dowód na silny zawodowy kręgosłup czy po prostu głupotę.