Bywa pięknie, bywa ciężko. Ale jak się kocha to, co się robi, to można zacisnąć zęby i wspiąć się na szczyt. Pokazuje to historia 22-letniej łodzianki, Doroty Banaszczyk, która została mistrzynią świata w karate olimpijskim.
LIFE IN. Łódzkie: Mistrzowski tytuł zdobyłaś na listopadowych Mistrzostwach Świata w Karate Olimpijskim w Madrycie (w kat. do 55 kilogramów). To pierwszy historyczny medal dla Polski w karate seniorów. I jednocześnie spełnienie Twojego sportowego marzenia?
Dorota Banaszczyk: Zdecydowanie. Z jednej strony, gdy poświęcasz karate całe życie, ciężko pracujesz, trenujesz dziesięć razy w tygodniu, to właśnie po to, by stanąć na najwyższym stopniu podium. Z drugiej strony mam świadomość, że dla wielu wspaniałych sportowców będzie to marzenie niedoścignione. Jestem więc szczęśliwa. Mistrzostwa w Madrycie były dla mnie jak sen. Po powrocie do domu, pierwszej nocy, trzymałam medal przy łóżku. Obudziłam się i sprawdziłam… ciągle tam był! I wtedy uwierzyłam, że to dzieje się naprawdę. Jestem szczęśliwa i gotowa na dalszą pracę.
Jak wyglądała droga do złotego medalu?
Jechałam do Madrytu z nadzieję na bardzo dobry występ. Medal – być może. Złoty? Przyznam, że nie miałam dużych nadziei. Mam 22 lata i dopiero weszłam do kategorii seniorek, w której walczą wspaniałe, utytułowane i bardzo doświadczone zawodniczki. Gdy zobaczyłam wyniki losowania, czyli tzw. drabinkę pokazującą, które zawodniczki mogę mieć za przeciwniczki, pomyślałam „No Dorota, to sobie powalczyłaś…” W mojej ćwiartce drabinki znalazły się najlepsze zawodniczki świata. Trudno! Jeśli chcesz być w czołówce światowej, to musisz walczyć z najlepszymi. I musisz się przekonać, że da się z nimi wygrywać.
Zaczęłaś więc od reprezentantki Dominikany…
Tak, to zawodniczka, która – w wyniku losowania – była moją przeciwniczką w pierwszej rundzie. Potem pokonałam reprezentantki Bułgarii i Beninu. W ćwierćfinale stanęłam naprzeciwko zawodniczki, która od lat jest moją idolką – to Włoszka Sara Cardin. Niezwykle utytułowana, mistrzyni świata, multimedalistka mistrzostw Europy. Starsza ode mnie o 10 lat, bardzo doświadczona i ciągle na topie w rankingu światowym. Zdobyłam pierwszy punkt, prowadziłam 1:0 i wiedziałam, że muszę zachować pełną koncentrację i chłodną głowę, by tę walkę wygrać. Udało się! Półfinał to wygrana z Japonką i moja wielka radość, bo to oznaczało awans do finału. A to już minimum srebrny medal. Już wtedy wiedziałam, że razem z moim trenerem Maciejem Gawłowskim piszemy historię polskiego karate.
Finał! Listopadowa sobota. Hala w Madrycie. Stajesz na macie oko w oko z Niemką Janą Bitsch. Za dwie minuty wszystko będzie jasne. Ty albo Niemka.
Myślałam sobie, Dorota masz finał, to już historyczny sukces. Teraz może spróbuj podejść trochę na luzie. Rozluźnij się i… wygraj! Ale czy tak się da podejść do finału? Nie do końca. Zrobiłam więc to, co radził mi psycholog Paweł Drużek. Skoncentrowałam się na sobie i przypomniałam sobie najlepsze życiowe walki, najlepsze akcje. Chciałam spotęgować uczucie wiary w siebie, przekonania, że jestem dobra, świetnie przygotowana. Ciężko pracuję na treningach, daję z siebie wszystko i to musi przynieść rezultaty. Finałową walkę wygrałam 2:0. Wspaniale spisał się mój trener, który w odpowiednim momencie poprosił o wideo challenge, czyli powtórkę akcji. Po jej obejrzeniu, sędziowie przyznali mi punkt! A potem to już szał radości pomieszany z pytaniem, czy to nie sen.
Czy to prawda, że walki w karate wygrywa się nie tyle siłą, co „mocną głową”?
Zdecydowanie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Na zawodach najwyższej rangi wszystkie zawodniczki potrafią wykonać świetne techniki – uderzyć ręką, odpowiednio kopnąć nogą. Cała zabawa w tym, by zrobić to w odpowiednim czasie, nie dając się uprzedzić przeciwniczce. To walka nerwów, presja, wycofywanie się i w odpowiednim momencie decyzja o ataku. Nasz trener czasem mówi, że karate – choć to sport walki – jest trochę jak szachy. Myślenie, strategia, plan, przewidywanie ruchów przeciwnika, wyprzedzanie, bycie sprytniejszym. Czyli głowa!
Jesteś delikatną kobietą, walczysz w kategorii poniżej 55 kilogramów. A jednocześnie jesteś mocną osobą?
Tak mogę o sobie powiedzieć. Nie jest łatwo mnie złamać i nawet zamieszanie, które dzieje się wokół karate, nie jest w stanie mnie zniechęcić. Czasem myślę, że muszę mieć mocny charakter, skoro w tym trwam. Ale z drugiej strony… przecież to kocham. Na mistrzostwach świata w Madrycie startowałam z ramienia Polskiej Unii Karate. Polski Związek Karate został przed rokiem wykluczony ze struktur World Karate Federation, a włączono właśnie prężnie działającą PUK. Nie mniej – ponieważ jesteśmy organizacyjnie w etapie przejściowym – Polski Związki Karate zabronił wykorzystywania przez zawodników PUK symboli narodowych na zawodach najwyższej rangi. Tak więc do półfinału występowałam bez godła i flagi na stroju.
Dopiero w przeddzień finału dowiedziałaś się, że jest pozwolenie na zamieszczenie symboli narodowych.
Usiadłam w pokoju. W ciszy i spokoju. Wzięłam igłę i nitkę, znalazłam w torbie mojego orzełka z poprzednich startów i przyszyłam do kimona. Gdy skończyłam, zrobiłam sobie zdjęcie i wysłałam do kilku bliskich osób z dopiskiem „Jestem gotowa na jutro”. To było dla mnie bardzo ważne. Już na podium ułożyłam dłonie w serce i przyłożyłam do orzeł
ka. Zrobiłam to spontanicznie, po prostu – bo to miało dla mnie wielkie znaczenie.
Czy karate olimpijskie to dyscyplina kontaktowa?
Nie, bardziej semi-kontakt. Nie uderzasz przeciwnika z całą mocą, wręcz przeciwnie – chodzi o wyczucie odległości, by wykonać technikę z wielką dynamiką, ale i kontrolą, by zatrzymać tuż przed przeciwnikiem. Można go dotknąć, ale nie uderzyć. Gdy „kontakty” są zbyt mocne sędziowie przyznają punkty karne. W rezultacie zawodnikowi grozi dyskwalifikacja. Każdą walkę ocenia pięcioro sędziów.
Jak wygląda Twój plan treningowy?
Z moim trenerem spotykamy się pięć razy w tygodniu. Pracuję też, pod okiem Rafała Gilewskiego, nad motoryką – mam trzy treningi w tygodniu na siłowni i dodatkowo rozpisane treningi biegowe.
Niemało. Do tego uczelnia i wymagający kierunek…
Studiuję na trzecim roku inżynierii biomedycznej na Politechnice Łódzkiej. Radzę sobie i muszę przyznać, że sport uczy organizacji. Nie mniej bardzo dziękuję za pomoc ze strony osób z mojego kierunku. Czasem, przez wyjazdy, uzbiera się trochę zaległości. Wtedy mogę liczyć na moją grupę i wyrozumiałość ze strony prowadzących.
Sportowe plany, zapewne celem są Igrzyska Olimpijskie?
Tak! Nie ukrywam, że mistrzostwa świata pozwoliły mi uwierzyć w siebie tak na sto procent. Bywa, że ciężko trenujesz, jeździsz na zawody i nie idzie. I widzisz, jak przeciwniczki zdobywają punkty kwalifikacyjne do igrzysk olimpijskich. Ale przychodzą zawody twoich marzeń, tak jak dla mnie mistrzostwa w Madrycie, i wiesz, że możesz wszystko! Nie ukrywam, że do dobrego przygotowania do igrzysk potrzebne jest wsparcie finansowe. Nie jestem z tych, którzy lubią narzekać. Ale wyjazdy na zawody po prostu kosztują, a to właśnie na nich mam szansę zdobywać punkty do światowego rankingu, które otworzą mi drogę na igrzyska olimpijskie. Jestem objęta programem ministerialnym Team100, jestem dumna i wdzięczna, ale nie wystarcza na opłacenie wszystkich wjazdów na zawody. Często myślimy, jak opłacić przelot, bo moje kwalifikacje do igrzysk – tak jak w przypadku innych sportowców – nie są objęte wsparciem ministerialnym. A wspaniale byłoby po prostu koncentrować się na treningach. No nic, nie załamujemy się, liczymy na zmianę sytuacji, szukamy sponsorów. Cieszę się, że polskie karate wchodzi na coraz wyższy poziom. Kilka lat temu nie miałam problemów, by w Polsce wygrywać zawody. Ale na międzynarodowych sprawdzianach najwyższej rangi nie zdobywałam medali. Potem było coraz lepiej, coraz więcej wygranych walk, coraz wyższe miejsca. I co ważne, nie jestem sama. Inni zawodnicy z Polski też wracają z zawodów z medalami. Wspomnę choćby mojego klubowego kolegę Krzysztofa Szewczyka, który w 2017 roku zdobył brązowy medal na mistrzostwach świata kadetów – to był pierwszy historyczny medal dla Polski w karate olimpijskim na mistrzostwach świata. Mój jest pierwszym złotym, wśród seniorek. Jestem dumna, ze łódzki klub – Olimp Łódź – pisze taką historię. Dziękuję trenerowi Maciejowi Gawłowskiemu, który zawsze daje z siebie 110 procent, nie zważając na przeciwności losu.
To Twój obecny trener, ale i jednocześnie pierwszy. Bo to na niego trafiłaś, gdy tata zaprowadził Cię na pierwsze zajęcia karate.
Tak. Zaczęłam trenować, gdy miałam siedem lat. Na zajęcia do Klubu Sportowego Olimp Łódź, które odbywały się w pobliskiej Szkole Podstawowej na 143 przy ul. Kuźnickiej, zaprowadził mnie tata, który zresztą też trenował sztuki walki. Był zawodnikiem judo, zdobywał medale mistrzostw Polski. Spodobało mi się. Pierwszym moim trenerem był Maciej Gawłowski i tak zostało do dziś.
I dobrze, że kiedyś Cię dojrzał szalejącą na deskorolce?
Rzeczywiście, po kilku latach treningów przyszedł kryzys. Miałam może dziesięć, może jedenaście lat, był okres letni, i wdziałam, jak moje koleżanki i koledzy biegają na powietrzu, a ja z ciężką torbą zasuwam na trening. Nie poszłam raz, drugi, potem trzeci. Po miesiącu jadący na trening trener zauważył mnie szalejącą na deskorolce. Zatrzymał auto, wysiadł, porozmawialiśmy. Przekonał mnie, że mam predyspozycje i fajnie, gdym dała sobie szansę sprawdzić, co będzie dalej. Za dwie godziny, z tą samą ciężką torbą, byłam na treningu. Potem zaczęły się wyjazdy na zawody. Udawało się wygrywać i tak wciągnęłam się na dobre.
Z czego jesteś dumna?
Z medalu, który był zdobyty w niełatwych okolicznościach. Wywalczony medal, wywalczony orzełek na piersi. Ale to pokazuje, że i ja i trener jesteśmy mocni, niełatwo nas złamać, szybko się nie poddajemy. To zaprocentuje w sporcie, proszę trzymać za nas kciuki!
Rozmawiała: Joanna Blewąska-Kołodziejczak
Zdjęcia: Agnieszka Cytacka