Kultura

Balet po polsku, balet po niemiecku

Balet po polsku, balet po niemiecku

Dobrze jest zmieniać sceny co trzy, cztery lata. Sprawdzać siebie, zdobywać kolejne doświadczenia i piąć się po teatralnej drabince – mówi Marek Ludwisiak, tancerz, pedagog, organizator Festiwalu Tańca.

LIFE IN. Łódzkie: Łódzka Szkoła Baletowa – to wybór dość nietypowy jak na młodego chłopaka…

Marek Ludwisiak: Te upodobania wyniosłem z domu. Mój tato jest muzykiem i – wraz z mamą – miłośnikiem opery, szczególnie łódzkiego Teatru Wielkiego. Więc od najmłodszych lat wraz z rodzicami uczestniczyłem we wszystkich premierach. Oczywiście kilka z nich jako dziecko… przespałem, ale każda kolejna budziła moje, coraz większe zainteresowanie. Szczególnie spektakle baletowe. A ponieważ byłem raczej ruchliwym dzieckiem, po okresie amatorskiej edukacji tanecznej, uznałem, że bycie tancerzem to jest to, co chciałbym w życiu robić. I już od pierwszych dni w szkole baletowej zafascynował mnie taniec klasyczny.
Poleciłby Pan ten typ szkoły? Tak, ponieważ szkoła baletowa daje wykształcenie całościowe. Przygotowuje do różnego typu tańców. Poprzez udział w konkursach – uczy rywalizacji.

To upodobanie do Wielkiego pozostało?

Oczywiście, przecież tu po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda balet klasyczny. Na tej scenie – w spektaklach szkolnych – stawiałem pierwsze kroki. Tu wytańczyłem sobie dyplom i dostałem się do Amsterdam School of Arts, wyższej szkoły o różnych profilach artystycznych, równolegle podejmując pracę w Het National Ballet Amsterdam.

Wraca Pan do Polski i co dalej…? Stuka od drzwi do drzwi, szuka patronów…?

Z zagranicznym doświadczeniem, praktycznie w ciągu trzech dni, otrzymałem pracę w Poznaniu, jako koryfej w Polskim Teatrze Tańca u Ewy Wycichowskiej.

…. na jeden sezon, by znów wrócić, tym razem na piętnaście lat, na Zachód…

Istotnie, zadomowiłem się najpierw w Theater Nordhausen, później w kilku kolejnych teatrach – w Magdeburgu, Bremerhaven, Kaiserslautern i Cottbus. Z tamtych ról najlepiej wspominam jedną z pierwszych – graną w wieku 20 lat – główną rolę Pana Młodego w „Les Noces” z muzyką Igora Strawińskiego.

Do którego z teatrów, do której z ról wróciłby Pan?

Najciekawsza z perspektywy czasu wydaje mi się rola Don Jose w „Carmen” w Staatstheater Cottbus. Był wspaniały choreograf Wilfred Schneider, wspaniała partnerka – Sylvania Pen, wyglądająca naprawdę hiszpańsko. Graliśmy ten spektakl przez trzy sezony!

Krążył Pan po Europie. Czym różni się bycie baletmistrzem w Polsce i na Zachodzie?

Przede wszystkim role zdobywa się poprzez – zwykle otwarte – audycje. Przyjeżdża sto osób, kandydując na jedno miejsce. Dobrze jest też zmieniać sceny – tak jak ja to robiłem – co trzy, cztery lata. Wtedy znowu czekają kolejne sprawdziany, kolejne audycje i trzeba piąć się po teatralnej drabince, zdobywając kolejne doświadczenia. Na Zachodzie widoczna jest także na każdym kroku dążność do współpracy. Gdy tancerz jest chory, a niedaleko jest inny teatr, nie problemu, by innego wypożyczyć. U nas prawie nie ma współpracy. Tymczasem tam, pracując w jednym teatrze, występowałem gościnnie w dwóch innych. Poza tym w Niemczech system zatrudniania tancerzy jest sezonowy. Po roku tancerz może być zwolniony lub ponownie zatrudniony. To zapobiega zasiedzeniu. Każdy dba o formę, uczestniczy w kolejnych lekcjach baletowych i audycjach. To zapewnia wysoki poziom artystyczny.

A w Polsce etaty…?

U nas trzeci roczny kontrakt jest już bezterminowy. I to wywołuje efekt zasiedzenia. To redukuje chęć rozwoju i doskonalenia się, trzymania formy.

Miał Pan też swój łódzki epizod artystyczny…

Występowałem przed trzema laty w Teatrze Muzycznym, m.in. w „Jesus Christ Superstar”. Teraz obserwuję Teatr Wielki i widzę, że przede wszystkim brakuje tam wymiany pokoleniowej. Choć z każdym rokiem przybywa młodych ludzi, często z międzynarodową praktyką, sceny teatrów są dla nich prawie niedostępne. Wpływ na to ma także nieprzejrzystość konkursów – tak na członków i kierowników baletów, jak i dyrekcji teatrów. Teraz środowisko czeka z zaciekawieniem na konkursy w łódzkim Teatrze Wielkim, m.in. na kierownika baletu…

Czy z baletu da się wyżyć…?

Ukazał się ostatnio raport „Artysto, z czego żyjesz?”, z którego wynika m.in., że sytuacja materialna 550 polskich tancerzy jest fatalna. To ludzie, którzy pracują bardzo ciężko, są bardzo oddani temu, co robią, a często ciężko im przeżyć z miesiąca na miesiąc. Poza tym odebrano nam wcześniejsze emerytury (dla baletu było to 40 lat dla kobiet, 45 dla mężczyzn). W ten sposób „starzy” muszą wciąż pracować, a dla młodych nie ma w teatrach miejsca.

Często staje Pan na scenie w roli choreografa, w roli pedagoga – także z myślą o tym, że krótki jest żywot tancerza?

Wielu tancerzy odchodzi z zawodu, ponieważ nie ma w nich instynktu pedagoga. Ja go odkryłem w sobie. Już nawet na swój dyplom sam choreografię przygotowałem. Podobnie, startując w licznych konkursach czy realizując się w Niemczech. Zawsze chciałem być nie tylko odtwórcą, ale i twórcą.

Związany jest Pan też – jako organizator – z odbywającym się w końcu listopada po raz czwarty, Opolskim Festiwalem Tańca. Na czym polega oryginalność tej imprezy?

Tak – jestem dyrektorem artystycznym. Chcemy, by było to święto tańca. Naszym celem jest zgromadzenie wszystkich tańczących w jednym miejscu. Nie dzielić ich na tych, którzy wywodzą się z ruchu amatorskiego czy są po szkołach baletowych, tych, którzy tańczą salsę czy batatę… W tym roku można było skorzystać z porad 37 pedagogów tańca. Można też podglądać innych tancerzy. Są pokazy, turnieje tańca, bitwy taneczne. To wszystko w jednym miejscu – w DomEXPO w Opolu. To przedsięwzięcie nie tylko na skalę krajową, ale europejską. Chcemy się rozwijać m.in. poprzez zaproszenie w przyszłym roku zespołów baletowych. Trwa burza mózgów! Jesteśmy otwarci na każda formę współpracy i promocji.

Także Łódź w coraz większym stopniu tańcem stoi. Którą z organizowanych tu imprez uważa Pan za godną polecenia?

Renomę Łodzi wciąż tworzą Łódzkie Spotkania Baletowe. Wspaniała impreza, która, niestety, trochę się rozeszła. Kiedyś były to skomasowane dwa tygodnie i to było fajne. Teraz, gdy znany zespół ma czas – przyjeżdża. W ten sposób impreza traci walor festiwalu. A warunki do organizowania takich imprez mamy w Teatrze Wielkim doskonałe, co podkreślał nawet Maurice Béjart!

Czy ma Pan w kręgach łódzkich swoich baletowych idoli?

To niewątpliwie znakomitość polskiego baletu Roman Komassa, związany z zespołem Conrada Drzewieckiego, a w Łodzi z Teatrem Wielkim i Teatrem Logos.

A z którą z łodzianek chciałby Pan zatańczyć?

Na pewno z Julią Sadowską, absolwentką łódzkiej Szkoły Baletowej, solistką naszego Teatru Wielkiego. To bardzo ciekawa osobowość i wielki talent.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiał: Marek Niedźwiecki
Fot. Archiwum prywatne