Kamil Maćkowiak

Po prostu INA

Od dziecka marzyłem o swoi piesku, ale rodzice byli przeciwni i kupili mi rybki. Nadałem im imiona, karmiłem, każdy pogrzeb w toalecie był prawdziwym dramatem, ale jeśli chodzi o mój dziecięcy deficyt czułości – wciąż pozostawał on niezaspokojony.

Kolejnego zwierzaka w domu, żółwia Rogera, przynajmniej można było przytulić. Mimo iż nie odwzajemniał moich dziecięcych ataków miłości, przynajmniej nie okazywał sprzeciwu. Spałem z nim, zwierzałem się mu, przeżywałem każdą jego ucieczkę, zwłaszcza gdy trzeba było zdemontować w przedpokoju całą zabudowę, bo Roger eksplorował wszystkie domowe zaułki.

Innych zwierząt w dzieciństwie nie miałem, z brakiem pieska musiałem się pogodzić, zresztą przeprowadzka do internatu definitywnie przecięła te marzenia.

Siedem lat temu, przed premierą „DIVA SHOW” znajoma szukała domu dla uratowanego miniaturowego yorka, który w swoim dwuletnim życiu już sporo wycierpiał, był zaniedbany i prawie zagłodzony na śmierć. Ina, bo od bohaterki „DIVY”- Tiny Turner tak została nazwana, miała trafić do mojej przyjaciółki, ale jednak wybrała mnie. Wyszła z pudełka, z którego do wszystkich obronnie szczerzyła zęby, właśnie do mnie, na kolana i nie chciała z nich zejść. Niewiele myśląc, postanowiłem ją przygarnąć.

Mimo iż doświadczyła w swoim życiu przemocy, była wycofana i zastraszona, szybko postanowiła mi zaufać i rozkochała mnie w sobie absolutnie. Jak i wszystkich wokół.

Kiedyś widok dużego faceta z dwukilogramowym yorkiem wzbudziłby mój uśmiech, teraz sam stałem się „tatusiem”, a Ina „moją małą królewną” – zdrabniałem, szczebiotałem, „dzidzibudziłem” – słowem wszystkie zachowania, które dotąd odbierałem jako infantylne i żenujące stały się moją codziennością.

I jak każdy właściciel psa uważałem, że mój jest wyjątkowy. I taka była. Lgnęła do wszystkich. Była dokładnie takim pieskiem, o jakim marzyłem jako dzieciak. W swoim okazywaniu czułości była niezmordowana, potrzebowała ciągłej adoracji i towarzystwa, kiedy dostawała za coś karę (uwielbiała dobierać się do worków ze śmieciami albo ukraść skarpetę) i kazałem jej „iść do siebie”, odgrywała dramatyczne etiudy i pięciometrowy korytarz pokonywała w dziesięć minut, rozgrywając swoje cierpienie i rzucając teatralne spojrzenia. Wszyscy się śmiali, że w szantażu emocjonalnym to…”cały tatuś”.

Co do Tatusia, tym razem mojego, czyli Rysia – on również nie oparł się jej małym, czarnym oczkom. Kiedy przeprowadził się do Łodzi, po śmierci Mamy, Ina bardzo nas połączyła. U niego miała drugi dom, a ja absolutne poczucie spokoju wiedząc, że „dziadzia Rysio” się nią opiekuje, a i ona leczy jego pęknięte serce.

Ostatnie tygodnie zresztą też spędziła u niego, bo ja cały czas siedziałem w fundacji na próbach „KLAUSA”. Rysio znów fantastycznie się nią zajmował, a ja byłem szczęśliwy, że wszystko jest dobrze zorganizowane. Wziąłem ją do siebie na weekend, naprawdę czułem, że muszę…

Ina zawsze zasypiała wtulona w szyję, grzejąc niczym elektryczny szalik…tak było i tej nocy…dwie godziny później obudziło mnie jej umieranie. Zawał serca. Nie dało się nic zrobić.

Pożegnali ją wszyscy, dla których była ważna. Pierwszy raz przeżyłem śmierć pieska i wiem, że to tak samo bolesne, jak odejście bliskiego człowieka. I że nikt nie wstydził się płakać nad tym małym zawiniątkiem, nad dwoma kilogramami pięknej i bezwarunkowej miłości, której zostaliśmy pozbawieni.

W domu pustka…każdy powrót bez jej szczekania, merdającego ogona, czy walki o piszczącego kogucika jest smutny.

Dlatego jutro jadę do schroniska…wierzę, że jakiś piesek znowu sobie mnie wybierze.